Paddy i chłopcy zakochali się w Droghedzie. Zdarzało się, że spędzali całe dnie w siodle, z dala od domu, nocując pod niebem tak ogromnym i pełnym gwiazd, że czuli się zjednoczeni z Bogiem.
Szarobrunatna kraina roiła się od żywych stworzeń. Liczące tysiące sztuk stada kangurów przedzierały się w podskokach przez zarośla, pokonywały susami płoty, urzekając gracją ruchów i swobodą. Strusie emu budowały gniazda na środku trawiastej równiny i obchodziły swoje terytoria sztywnym krokiem gigantów, a ilekroć je coś spłoszyło, wystraszone umykały tak szybko, że koń by ich nie dogonił, jak najdalej od swoich ciemnozielonych jaj wielkości piłki futbolowej. Termity stawiały rdzawe wieże niczym miniaturowe drapacze chmur. Ogromne, wściekle gryzące mrówki wlewały się strumieniami do dziur w naziemnych kopcach.
Ptasi świat był tak bogaty i zróżnicowany, że liczba gatunków wydawała się nie mieć końca; zresztą ptaki nie żyły pojedynczo ani parami, tylko w wielotysięcznych gromadach: maleńkie zielono-żółte papużki, które Fee nazywała nierozłączkami, zaś tubylcy po swojemu: budżerigary; purpurowo-niebieskie nieduże papugi o dźwięcznej nazwie rosella; duże perłowoszare papugi, różowe na piersiach, wewnętrznej stronie skrzydeł i na łebkach, zwane galah; wielkie śnieżnobiałe kakadu o uderzająco żółtych czubach. Cieszyło oko drobne ptactwo kołujące i furkoczące skrzydłami, także wróble i szpaki, a silne brązowe zimorodki kookaburra śmiały się i chichotały wesoło albo nurkowały polując na węże, ulubiony przysmak. Wszystkie te ptaki miały w sobie tyle cech ludzkich! Nie okazywały najmniejszego lęku, setkami siedziały na drzewach, rozglądając się bystrymi, inteligentnymi oczkami, wrzeszczały, gadały, śmiały się i naśladowały każdy dźwięk.
Straszne jaszczurki długości pięciu, sześciu stóp kroczyły po ziemi lub skakały zręcznie po wysokich gałęziach, gdzie czuły się równie swobodnie jak na twardym gruncie; były to goanny. Żyło tu wiele mniejszych, choć nierzadko równie przerażających jaszczurek – ich szyje ozdabiały zrogowaciałe kołnierze, upodabniając je do dinozaurów z rodzaju Triceratops, inne miały nabrzmiałe, jaskrawoniebieskie języki. Rozmaitość węzy zdumiewała – węże australijskie, żmije miedzianki, węże drzewne, czarne węże o czerwonym podbrzuszu, brązowe węże, śmiercionośne węże tygrysie – ale Cleary'owie nauczyli się, że największe i z wyglądu najgroźniejsze należały często do najłagodniejszych, podczas gdy kikutowate stworzenie długości jednej stopy mogło okazać się jadowite.
A owady! Koniki polne, szarańcze, świerszcze, pszczoły, muchy, najróżniejszych rozmiarów i gatunków, cykady, komary, ważki, olbrzymie ćmy i tyle, tyle motyli! Pająki zdarzały się okropne, włochate, o rozpiętości odnóży wynoszącej kilka cali, albo zwodniczo małe, czarne, zaczajone w wychodku, śmiertelnie niebezpieczne, niektóre mieszkały w zawieszonych między drzewami ogromnych pajęczynach w kształcie koła, inne huśtały się między źdźbłami trawy w kołyskach uplecionych gęsto najcieńszą nicią, jeszcze inne nurkowały do dziurek w ziemi wyposażonych w pokrywki zasłaniające otwór.
Były też drapieżniki: agresywne i mięsożerne dzikie świnie, czarne, włochate i wyrośnięte do rozmiarów krowy; dzikie australijskie psy dingo, które przemykały z brzuchem przy ziemi niknąc w trawie; setki wron obsiadające białe szkielety martwych drzew i kraczące posępnie; jastrzębie i orły unoszące się z rozpostartymi nieruchomo skrzydłami na powietrznych prądach.
Przed niektórymi z tych zwierząt trzeba było chronić owce i bydło, zwłaszcza w porze przychodzenia na świat młodych. Kangury i króliki wyjadały cenną trawę; dzikie świnie i psy dingo zjadały jagnięta, cielęta i chore sztuki, wrony wydziobywały oczy. Cleary'owie nauczyli się posługiwać bronią palną i teraz ruszając w drogę konno zabierali ze sobą strzelby, żeby w razie potrzeby skrócić cierpienia jakiegoś zwierzęcia albo powalić odyńca czy dingo. Chłopcy myśleli uradowani: to dopiero jest życie. Żaden z nich nie tęsknił za Nową Zelandią. Kiedy muchy lepiły się do kącików oczu, do nozdrzy, uszu i ust, poradzili sobie z tym po australijsku, przywiązując wokół ronda kapelusza dyndające na sznurku korki. A żeby jakieś pełzające stworzenia nie dostały się do szerokich nogawek spodni, nogi poniżej kolan obwiązywali kawałkami kangurzej skóry, nazywanymi bowyang. Idiotycznie brzmiąca nazwa pobudzała ich do śmiechu, ale odnosili się z respektem do tego niezbędnego zabezpieczenia. Nowa Zelandia wydawała się teraz bezpieczną, łagodną krainą, ale dopiero tutaj żyło się naprawdę.
Kobietom, uwiązanym w domu i przy jego najbliższym otoczeniu, o wiele mniej odpowiadało tutejsze życie, bo nie miały wolnej chwili ani pretekstu, żeby jeździć konno, i brakowało im dobroczynnego urozmaicenia w zajęciach. Było im po prostu ciężej wykonywać swoje odwieczne obowiązki – gotować, sprzątać, prać, prasować, chować dzieci. Zmagały się z upałem, kurzem, muchami, schodami, mulistą wodą, ustawiczną nieobecnością mężczyzn, którzy mogliby przynieść i porąbać drzewo, napompować wody, zarżnąć kilka sztuk drobiu. Szczególnie dawała im się we znaki spiekota, a przecież nadeszła dopiero wczesna wiosna, mimo to dzień w dzień termometr na cienistej werandzie wskazywał blisko czterdzieści stopni. W kuchni przy palenisku temperatura dochodziła do pięćdziesięciu.
Wielowarstwowe, dopasowane ubranie nadawało się do noszenia w Nowej Zelandii, gdzie w domu niemal zawsze panował przyjemny chłód. Mary Carson, która dla gimnastyki wybrała się do szwagierki, uniosła brwi na widok zapiętej pod brodę i sięgającej ziemi perkalowej sukienki Fee. Ona sama ubrana była według najnowszej mody – kremowa, jedwabna sukienka z dużym dekoltem i bez znaczonej talii sięgała zaledwie do pół łydki i miała luźne rękawy bez łokci.
– Doprawdy, Fiono, jesteś beznadziejnie staroświecka – powiedziała omiatając spojrzeniem świeżo pomalowaną na kremowo bawialnię, perskie dywany i cenne meble na wysokich nóżkach.
– Nie mam czasu, żeby być inna – odparła Fee dość obcesowo jak na gospodynię.
– Teraz, kiedy mężczyźni przebywają najczęściej poza domem i nie trzeba przygotowywać tylu posiłków, będziesz miała więcej czasu. Poskracaj spódnice i przestań nosić halki i gorset, bo umrzesz z gorąca, kiedy nadejdzie lato. Tu potrafi być jeszcze o kilkanaście stopni cieplej. – Jej wzrok zatrzymał się na portrecie pięknej blondynki w krynolinie a la cesarzowa Eugenia. – A kto to? – spytała wskazując na obraz.
– Moja babka.
– Naprawdę? A meble, dywany?
– Moje, po babce.
– Naprawdę? Moja droga Fiono, to znaczy, że twoja pozycja towarzyska jest o wiele niższa niż przedtem.
Fee nigdy nie traciła panowania nad sobą, więc i teraz zachowała spokój, ale jej wąskie usta jeszcze bardziej się zwęziły.
– Wcale tak nie uważam, Mary. Mam dobrego męża. Sama powinnaś najlepiej o tym wiedzieć.
– Ale to biedak. A jak brzmi twoje panieńskie nazwisko?
– Armstrong.
– Naprawdę? Ale nie z tych Armstrongów co Roderick Armstrong?
– To mój najstarszy brat. Jego imiennik był moim pradziadkiem.
Mary Carson wstała odganiając muchy, które nikogo nie uszanowały, dużym kapeluszem ozdobionym kwiatami.
– A więc pochodzisz z lepszej rodziny niż Cleary'owie, sama to muszę przyznać. Rzuciłaś to wszystko z miłości do Paddy'ego?