– Powody, dla których postępuję tak, a nie inaczej, to moja sprawa, nie twoja, Mary – powiedziała Fee spokojnie. – Nie rozmawiam na temat mojego męża, nawet z jego siostrą.
Bruzdy po obu stronach nosa Mary Carson pogłębiły się, oczy wyszły lekko na wierzch.
– Wielkopańskie fochy!
Nie przyszłą już więcej z wizytą, ale jej gospodyni, pani Smith, odwiedzała często Fee i powtórzyła radę Mary Carson dotyczącą ubioru.
– Wie pani co – powiedziała – mam u siebie maszynę do szycia, której nigdy nie używam. Zawołam dwóch wyrobników, żeby ja tu przynieśli. A gdyby mi była potrzebna, to po prostu tu przyjdę. – Jej błądzące spojrzenie zatrzymało się na Halu, który z uciechy turlał się po podłodze. – Cieszę się, kiedy słyszę głosy dzieci, pani Cleary.
Raz na sześć tygodni z Gillanbone przyjeżdżał konny wóz z pocztą – jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. W posiadaniu Droghedy znajdowały się dwa ciężarowe fordy, w tym jeden o specjalnej konstrukcji, ze zbiornikiem na wodę na platformie, ford model T i rolls-royce, ale jakoś nikt nie jeździł nimi do Gilly, oprócz Mary Carson, i to nieczęsto. Odległość czterdziestu mil wydawał się ogromna.
Umowę na rozwożenie poczty po okręgu miał Bluey Williams, któremu objechanie całego terytorium zajmowało właśnie sześć tygodni. Jego platformę z wielkimi kołami ciągnął wspaniały zaprzęg złożony z dwunastu koni pociągowych, zaś ładunek składał się z najprzeróżniejszych rzeczy zamówionych przez najdalej położone farmy. Prócz poczty wiózł benzynę w czterdziestoczterogalonowych baryłkach, naftę w kanciastych pięciogalonowych puszkach, siano, ziemniaki, perkalowe worki z cukrem i mąką, drewniane skrzynki z herbatą i inne artykuły spożywcze, maszyny rolnicze, zamawiane z katalogów zabawki i ubrania ze sklepu Anthony'ego Hordera w Sydney, a poza tym wszystko inne, co trzeba było kupić i sprowadzić z Gilly albo z dalekiego świata. Przemieszczał się w szybkim tempie dwudziestu mil dziennie, a wszędzie, gdzie się zatrzymał, witano go serdecznie, zlecano zakup towarów w Gilly, wręczano pieniądze owinięte starannie w skrawki papieru z zamówieniem, oraz powstałe w żmudnym trudzie listy, które wędrowały do płóciennego worka z napisem: „Poczta Rządu JKM”.
Na trasie pocztowej na zachód d Gilly leżały tylko dwie farmy, najpierw Drogheda, potem Bugela; za Bugelą rozciągało się terytorium, które dostawało pocztę jedynie dwa razy do roku. Platforma Blueya zataczała wielki łuk przez wszystkie farmy na południowym zachodzie, zachodzie i północnym zachodzie, następnie wracała do Gilly, aby potem ruszyć w krótszą, bo zaledwie sześćdziesięciomilową podróż na wschód, gdzie zaczynał się rejon miasta Booroo. Czasem Bluey przywoził gości lub ludzi szukających pracy, którzy siedzieli koło niego na nie osłoniętym skórzanym siedzeniu; innym razem zabierał kogoś ze sobą – gości, niezadowolonych pastuchów, pokojówki, wyrobników, bardzo rzadko guwernantkę. Osadnicy poruszali się własnymi samochodami, ale ich pracowników woził Bluey, który dostarczał wszystkim towary i pocztę.
Kiedy nadeszły zamówione bele materiału, Fee zasiadła do podarowanej maszyny i zaczęła szyć luźne sukienki z cienkiej bawełny dla siebie i Meggie, lekkie spodnie i kombinezony dla mężczyzn, koszulki dla Hala, zasłony do okien.
Z całą pewnością było chłodniej bez kilku warstw bielizny i dopasowanego ubrania.
Meggie czuła się samotna, bo spośród chłopców tylko Stuart zostawał w domu. Jack i Hughie jeździli razem z ojcem przyuczać się na pastuchów – nazywani, jak wszyscy młodzi nowicjusze frycami. Spokojny Stuart nie był takim towarzyszem zabaw jak niegdyś Jack i Hughie. Żył we własnym świecie, wolał godzinami obserwować życie mrówek niż wdrapywać się na drzewa, tymczasem Meggie uwielbiała łazić po drzewach, uważając, że australijskie eukaliptusy są cudowne, o różnym stopniu trudności i nieskończenie urozmaicone. Przy czym ani na łażenie po drzewach, ani na obserwowanie mrówek nie zostawało wiele czasu. Oboje ciężko pracowali. Rąbali i nosili drzewo, kopali doły na odpadki, uprawiali ogródek warzywny, chodzili koło ptactwa i świń, nauczyli się też zabijać węże i pająki, chociaż nigdy nie pozbyli się lęku przed nimi.
Od kilku lat deszcz padał w miarę obficie. W strumieniu utrzymywał się niski stan wody, ale zbiorniki były wypełnione mniej więcej do połowy. Trawa nadal rosła całkiem dobrze, chociaż nie tak bujnie jak kiedyś.
– Pewnie się pogorszy – przepowiadała ponuro Mary Carson.
Zanim jednak zaznali prawdziwej suszy, przyszło im doświadczyć powodzi. W połowie stycznia kraj zaatakowało południowe skrzydło północno-zachodnich monsunów. Podstępne wiatry wiały w różnych kierunkach. Skutki ulewnych deszczów na ogół odczuwały jedynie wyschnięte najdalej na północ skrawki kontynentu, ale czasem opady docierały daleko na południe, sprowadzając na nieszczęsnych mieszkańców Sydney dżdżyste lato. Tego stycznia niebo pociemniało od pędzących postrzępionych chmur i lunął deszcz; nie jakaś przelotna ulewa, tylko nieprzerwany potop lał się z hukiem z nieba.
Ostrzeżono ich przed tym. Bluey Williams nadjechał z górą towarów na wozie, zza którym prowadził tuzin zapasowych koni, że spieszył się, żeby skończyć objazd, zanim deszcze uniemożliwią mu dalsze dostawy.
– Nadchodzą monsuny – oznajmił, zwijając papierosa i wskazując batem sterty dodatkowej żywności. – Cooper, Barcoo i Diamantina już wylały, a Overflow występuję z brzegów. Queensland znalazł się pod dwoma stopami wody i ludziska na gwałt szukają pagórków, żeby zapędzić na nie owce.
W panice rzucono się do gorączkowych przygotowań. Paddy razem z chłopcami pracowali jak szaleni przeganiając owce z niżej położonych pól i możliwie jak najdalej od strumienia i rzeki Barwon. Przybył ksiądz Ralph, osiodłał konia i wyruszył z Frankiem i najlepszą sforą psów na dwa ostatnie pola nad Barwon, podczas gdy Paddy i dwóch pastuchów zabrali po jednym chłopcu i rozjechali się każdy w inną stronę.
Ksiądz Ralph sam był wyśmienitym pastuchem. Dosiadał ofiarowanej mu przez Mary Carson kasztanowej klaczy pełnej krwi ubrany w nienagannie skrojone, ciemnożółte długie bryczesy, lśniące jasnobrązowe buty do kolan i nieskazitelnie białą koszulę, której podwinięte rękawy odsłaniały muskularne ręce, a rozpięty kołnierzyk ukazywał gładki opalony tors. Frank, w workowatych, starych szarych spodniach przewiązanych ochraniaczami i szarej flanelowej koszuli – pomyślał z goryczą podążając za wyprostowanym jeźdźcem na zgrabnej klaczy przez bukszpanowo-sosnowy zagajnik za strumieniem. On sam dosiadał twardego w pysku, srokatego konia roboczego, złośliwej i upartej bestii, która do innych koni odnosiła się z dziką nienawiścią. Podniecone psy szczekały i skakały, warcząc rzucały się na siebie i rozdzielało je dopiero śmignięcie bata, którym ostro zacinał ksiądz Ralph. Wydawało się, że nie ma takiej rzeczy, której ten człowiek by nie potrafił; umiał odpowiednimi gwizdami wydawać polecenia psom i posługiwał się batem o wiele zręczniej niż Frank, który nadal uczył się tej egzotycznej australijskiej sztuki.
Przewodzący sforze pies o stalowoszarej sierści, wielki queenslandzkie bydlę, niewolniczo podporządkowujący się księdzu i podążał za nim bez namysłu, dając do zrozumienia, że Frank gra tutaj drugie skrzypce. Po trosze odpowiadało to Frankowi; on jeden spośród synów Paddy-ego nie polubił życia w Droghedzie. Kiedyś pragnął jednego: wyjechać z Nowej Zelandii – ale nie po to, żeby trafić na to odludzie. Nienawidził nieustannego patrolowania pól, twardej ziemi służącej za łóżko niemal co noc, ostrych psów, z którymi nie można się było przyjaźnić i które trzeba było zastrzelić, jeżeli nie wykonały należycie swojej pracy.
Ale jazda konno naprzeciw zwałom chmur – to miało posmak przygody; nawet gnące się z trzaskiem drzewa zdawały się tańczyć w radosnym zapamiętaniu. Ksiądz Ralph pracował jak opętany, posyłając psy na niczego nie spodziewające się gromadki owiec, podrywając z miejsca głupie wełniaste stworzenia, które podskakiwały i beczały przerażone, aż śmigające przez trawę cienie zbiły je w gęste, pędzące stado. Tylko dzięki psom garstka ludzi mogła uporać się z prowadzeniem tak ogromnego majątku jak Drogheda, hodowane do pracy z owcami i bydłem psy wykazywały zdumiewającą inteligencję i nie potrzebowały wielu wskazówek.