Meggie wykręciła się z osłabłego uścisku księdza Ralpha i czmychnęła z namiotu, zanim zdołał ją złapać. Kiedy ją odnalazł okazało się, że zwymiotowała i usiłowała właśnie oczyścić zachlapane buciki małą chusteczką. Bez słowa podał jej swoją chustkę i pogłaskał po wstrząsanej szlochem jasnej główce. Atmosfera w namiocie też przyprawiła go o mdłości i gdyby tylko pozwoliła mu na to godność kapłana, chętnie ulżyłby swojemu żołądkowi w miejscu publicznym.
– Chcesz zaczekać na Franka czy wolisz, żebyśmy od razu poszli?
– Zaczekam na Franka – szepnęła opierając się o niego, przepełniona wdzięcznością za okazywany spokój i współczucie.
– Zastanawiam się, czemu tak chwytasz mnie za serce, którego nie mam dla nikogo? – zadał sobie pytanie uznając, że Meggie zbyt źle się czuje i jest zbyt nieszczęśliwa, żeby go słyszeć. Odczuwał potrzebę wypowiedzenia swych myśli, jak to się zdarza wielu żyjącym samotnie ludziom. – Nie przypominasz mi mojej matki, nie miałem siostry… Naprawdę chciałbym wiedzieć, co takiego jest w tobie i twojej nieszczęsnej rodzinie… Czy miałaś ciężkie życie, moja mała Meggie?
Frank wyszedł z namiotu z okiem zalepionym plastrem, przykładając chusteczkę do skaleczonej wargi. Po raz pierwszy, odkąd go ksiądz Ralph poznał, miał szczęśliwą minę. Wygląda tak, pomyślał ksiądz, jak zwykle wyglądają mężczyźni po dobrej nocy spędzonej w łóżku z kobietą.
– Co tu robi Meggie? – warknął Frank, wciąż jeszcze rozemocjowany walką na ringu.
– Nie było sposobu, żeby ją stąd zabrać. Musiałbym jej związać ręce i nogi, nie mówiąc o kneblowaniu – odparł cierpko ksiądz Ralph, niezadowolony z konieczności usprawiedliwiania się, ale też niepewny, czy przypadkiem i na niego Frank się nie rzuci. Nie bał się go ani trochę, natomiast obawiał się awantury przy świadkach. – Była przerażona, że coś ci się stanie, Frank. Chciała być blisko ciebie, żeby na własne oczy zobaczyć, czy ci nic nie jest. Nie gniewaj się na nią, miała dziś dość przykrych przeżyć.
– Ani się waż pisnąć tacie, że widziałaś ten namiot, choćby z daleka – powiedział Frank do Meggie.
– Czy macie coś przeciwko temu, żebyśmy zrezygnowali z dalszych atrakcji? – spytał ksiądz. – Dobrze nam wszystkim zrobi, jeżeli wrócimy na plebanię odpocząć i napić się herbaty. – Lekko uszczypnął czubek nosa Meggie. – A tobie, moja panno, przyda się porządna kąpiel.
Paddy przeżył u boku siostry dzień pełen udręki, gotowy na każde jej skinienie, czego nigdy nie wymagała od niego Fee, zmuszony szukać drogi dla tej marudzącej i kipiącej złością kobiety, wędrującej przez błoto Gilly w zagranicznych gipiurowych pantofelkach, zmuszony uśmiechać się i gawędzić z ludźmi, których pozdrawiała jak królowa, stać przy niej, kiedy wręczała szmaragdową bransoletkę, Wielką nagrodę Gillanbone, zwycięzcy głównej gonitwy. Nie mógł pojąć, czemu wydaje się wszystkie przeznaczone na nagrodę pieniądze na jakieś świecidełko zamiast wręczyć złocony puchar i plik żywej gotówki. Nie rozumiał, że ludzie zgłaszający konie do gonitwy nie potrzebują czegoś tak pospolitego jak pieniądze, natomiast stać ich na beztroskie przeznaczanie wygranej dla kruchej kobiety. Horry Hopeton, którego gniady wałach Król Edward zdobył szmaragdową bransoletkę, stał się przez ostatnie lata właścicielem bransoletki rubinowej, brylantowej i szafirowej. Miał żonę i pięć córek, mówił więc, że nie może przestać wygrywać, dopóki nie zdobędzie sześciu bransoletek.
Nakrochmalona koszula i celuloidowy kołnierzyk uwierały Paddy'ego, a w niebieskim garniturze było mu za gorąco. Sprowadzone z Sydney i podane na obiad z szampanem egzotyczne potrawy z morskich ryb i skorupiaków nie działały też dobrze na jego nawykły na baraninę żołądek. Czuł się głupio i wydawało mu się, że głupio wygląda. Garnitur, choć najlepszy, jaki miał, trącił tanim krawcem i wiejskim brakiem dbałości o modny krój. Ci nadęci hodowcy w tweedowych garniturach, wyniosłe matrony, kanciaste pannice o dużych zębach, śmietanka „dzikokracji”, jak ich nazywał „Bulletin”, to nie było towarzystwo dla niego.
Wszyscy usilnie starali się zapomnieć o tych czasach w ubiegłym stuleciu, kiedy zajmowali bezprawnie ziemię, traktując ogromne jej połacie jak swoją własność, a po nastaniu autonomii załatwili po cichu jej uwłaszczenie z władzami federalnymi. Ci ludzie, którym zazdroszczono bardziej niż jakimkolwiek innym mieszkańcom kontynentu, mieli własną partię polityczną, posyłali dzieci do ekskluzywnych szkół w Sydney, kumali się z przybyłym z wizytą księciem Walii. Natomiast on, Paddy Cleary, był prostym człowiekiem i żył z pracy rąk. Nie miał absolutnie nic wspólnego z tą kolonialną arystokracją, która, jak na jego gust, nazbyt przypominała mu rodzinę żony.
Dlatego kiedy wszedł do saloniku na plebanii i zobaczył, że Frank, Meggie i ksiądz Ralph odpoczywają przy kominku, jakby dzień minął im cudownie i beztrosko, ogarnęła go irytacja. Nieznośnie brakowało mu duchownego wsparcia Fee, a swojej siostry nie lubił tak samo jak dawno temu w Irlandii, kiedy był jeszcze dzieckiem. Potem spostrzegł plaster na oku Franka, jego opuchniętą twarz – jak z nieba zesłana do wymówek.
– A ty jak zamierzasz pokazać się matce w takim stanie?! – wrzasnął. – Ledwie cię z oka spuszczę, znów to samo, skaczesz do gardła każdemu, kto krzywo na ciebie spojrzy!
Zaskoczony ksiądz Ralph zerwał się na równe nogi i już miał na ustach pojednawcze słowa, lecz Frank go uprzedził.
– Zarobiłem na tym pieniądze! – powiedział bardzo cicho, pokazując plaster. – Dwadzieścia funtów za kilka minut pracy, lepszy zarobek od tego, co ciocia Mary płaci nam obu raz na miesiąc! Dziś po południu znokautowałem trzech bardzo dobrych bokserów i stoczyłem równą walkę z mistrzem wagi lekkiej w namiocie Jimmy'ego Shermana. I zarobiłem dwadzieścia funtów. Może to nie pasuje do twoich poglądów na to, co powinienem robić, ale dziś po południu zdobyłem uznanie wszystkich, którzy mnie oglądali!
– Paru znużonych, poturbowanych ringowych emerytów na prowincjonalnym jarmarku, a tobie tak uderzyło do głowy. Dorośnij trochę, Frank! Wiem, że już nie możesz urosnąć na ciele, ale przynajmniej, ze względu na matkę, mógłbyś się postarać urosnąć trochę na umyśle!
Jakże zbielała twarz Franka! Jak wypalone przez słońce kości. Usłyszał najgorszą obelgę, jaka mogła paść z ust drugiego mężczyzny, i to własnego ojca; nie mógł mu oddać ciosu za cios. Oddychał bardzo głęboko, z wysiłkiem trzymając ręce przy sobie.
– To nie są emerytowani pięściarze, tato. Wiesz równie dobrze jak ja, kim jest Jimmy Sherman. A sam Jimmy Sherman powiedział, że mam przed sobą wspaniałą przyszłość jako bokser. Chce mnie przyjąć do swojej trupy i trenować. I chce mi za to płacić! Może większy nie urosnę, ale jestem wystarczająco duży, żeby sprawić lanie każdemu bez wyjątku, także tobie, ty stary, śmierdzący capie!
Paddy uświadomił sobie pełny sens tego epitetu i pobladł tak samo jak syn.
– Jak śmiesz mnie tak nazywać!
– A kim ty jesteś? Obrzydliwy, gorszy niż baran w rui! Nie mogłeś zostawić jej w spokoju, nie mogłeś trzymać się od niej z daleka?
– Nie, nie, nie! – krzyknęła rozdzierająco Meggie.
Ksiądz Ralph zacisnął dłonie, wbijając palce jak szpony w jej ramiona, i przytulił ją do siebie mocno, aż do bólu. Łzy spływały jej po policzkach, szarpała się jak szalona, żeby się uwolnić, ale na próżno.