Выбрать главу

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nie było rady, Meggie musiała wrócić do domu. Fee nie mogła się obejść bez jej pomocy. Po wyjeździe Meggie Stuart, pozostawiony w klasztorze w Gilly, rozpoczął natychmiast głodówkę, więc on także powrócił do Droghedy.

Był sierpień, przenikliwie zimny. Mieszkali w Australii już od roku, ale tegoroczna zima bardziej dawała się we znaki niż poprzednia. Nie padał deszcz, zimne suche powietrze drażniło płuca. Trzysta mil na wschód szczyty Gór Wododziałowych pokrywała gruba warstwa śniegu, jakiej od lat nie widziano, a na zachód od Burren Junction nie spadła kropla deszczu od czasu monsunowej ulewy zeszłego lata. Mieszkańcy Gilly mówili o kolejnej suszy: spóźnia się, musi w końcu nadejść, może właśnie teraz.

Kiedy Meggie zobaczyła matkę, poczuła na sobie okropny ciężar, może to było pożegnanie z dzieciństwem, a może ogarnęło ją przeczucie, co to znaczy być kobietą. W samym wyglądzie, poza wyrośniętym brzuchem, nie zaszła żadna zmiana, ale od środka Fee spowolniała, jak zmęczony stary zegar, który późni się coraz bardziej, aż w końcu nieruchomieje na zawsze. Zniknęła żwawość, która za pamięci Meggie nigdy nie opuszczała matki. Fee odrywała stopy i stawiała je z powrotem tak, jakby straciła pewność, w jaki sposób należy to robić, jakaś duchowa opieszałość odznaczała się w jej chodzie. Nie miała w sobie radości ze zbliżających się narodzin dziecka, nawet tego ściśle kontrolowanego zadowolenia, jakie okazywała spodziewając się Hala.

Rudowłosy brzdąc dreptał po całym domu, wciąż gdzieś właził, ale Fee nie próbowała poddać go jakiejkolwiek dyscyplinie czy choćby śledzić jego poczynań. Dreptała w kółko nie kończącym szlakiem między piecem, stołem i zlewem, jakby nic więcej nie istniało. Dlatego też Meggie nie miała innego wyjścia, jak tylko wypełnić puste miejsce w życiu małego dziecka, zastępując mu matkę. Nie odczuwała tego zresztą jako poświęcenie, bo kochała go szczerze i znalazła w tym bezradnym maluchu wdzięczny obiekt miłości, którą coraz silniej pragnęła obdarzyć jakąś ludzką istotę. Hal płakał za nią, wymawiał jej imię przed wszystkimi innymi, podnosił rączki, prosząc tym gestem, żeby go wzięła na ręce; płynąca stąd satysfakcja napełniała ją radością. Mimo ciągłej harówki, szycia, cerowania. robótek na drutach, prania, prasowania, zajmowania się kurami i innych prac Meggie była bardzo zadowolona ze swego życia.

Nikt nie wspominał nigdy o Franku, ale co sześć tygodni Fee unosiła głowę słysząc wóz pocztowy i ożywiała się na chwilę. Potem pani Smith przynosiła to, co do nich nadeszło, a kiedy okazywało się, że nie ma listu od Franka, nagłe bolesne zainteresowanie gasło.

W domu pojawiło się nowe życie – bliźnięta. Fee wydała na świat następnych dwóch maleńkich, rudowłosych Clearych, którzy otrzymali na chrzcie imiona James i Patrick. Kochane maluchy, mając po ojcu łagodne usposobienie i miłą naturę, zaraz po urodzeniu stały się własnością wszystkich, gdyż Fee poza karmieniem wcale się nimi nie interesowała. Wkrótce ich imiona skrócono na Jims i Patsy; stali się oczkiem w głowie kobiet z rezydencji – dwóch niezamężnych pokojówek i owdowiałej bezdzietnej gospodyni – spragnionych obecności niemowląt. Z cudowną łatwością Fee mogła o nich zapomnieć, miały wszak zapewnioną gorliwą opiekę trzech troskliwych matek, a z biegiem czasu przyjęło się, że jeśli nie spali, większość czasu spędzali w dużym domu na górze. Meggie po prostu nie zdołałaby wziąć ich pod swoje skrzydła i zajmować się jednocześnie bardzo zaborczym Halem. Niezdarne nadskakiwanie pani Smith, Minnie i Cat to nie dla niego. W świecie Hala źródłem miłości była Meggie; nie chciał, nie zgadzał się na nikogo innego oprócz Meggie.

Bluey Williams zamienił piękne pociągowe konie i ogromny wóz na ciężarówkę, dzięki temu poczta zamiast co sześć, przychodziła co cztery tygodnie, ale Frank nadal nie odzywał się ani słowem. Stopniowo wspomnienie o nim straciło na ostrości, jak to się zwykle dzieje ze wspomnieniami, nawet o kimś tak bardzo ukochanym, tak jakby bez naszej wiedzy przebiegał w umyśle uzdrawiający proces, na przekór rozpaczliwym staraniom, żeby nie zapomnieć. W pamięci Meggie twarz Franka, boleśnie wyblakła, bliskie sercu rysy zatarły się i rozmyły do tego stopnia, że powstał wyidealizowany wizerunek, który z prawdziwym Frankiem miał nie więcej wspólnego niż Chrystus na świętym obrazie z chodzącym po ziemi Człowiekiem. W przypadku Fee z milczących głębin, w jakich zastygła jej dusza, wypłynęło uczucie zastępcze.

Nastąpiło to tak dyskretnie, że nikt tego nie zauważył. Fee bowiem zasłaniała się swoim spokojem, niczego po sobie nie okazując; zastępcze uczucie pozostawało nie uzewnętrznione i nikt nie miał czasu go spostrzec, oprócz nowego obiektu jej miłości, który nie odpowiedział żadnym dostrzegalnym znakiem. Ta więź między nimi, pozwalająca odeprzeć osaczającą samotność, zadzierzgnęła się ukradkiem, bez słów.

Może nie mogła stać się inaczej, bo spośród wszystkich dzieci tylko Stuart był podobny do Fee. Gdy miał czternaście lat, stanowił dla ojca i braci taką samą zagadkę jak niegdyś Frank, tyle że w przeciwieństwie do niego nie wywoływał irytacji ani wrogości. Robił to, co mu kazano, bez słowa sprzeciwu, pracował tak samo ciężko jak wszyscy i nie wywoływał najmniejszego zawirowania w spokojnym nurcie życia Clearych. Miał wprawdzie rude włosy, ale najciemniejsze ze wszystkich chłopców, bardziej mahoniowe, a jego oczy były przejrzyste jak jasna woda, na którą pada cień, i zdawały się sięgać daleko w przeszłość, aż do samego początku i widzieć wszystko takim, jakim było naprawdę. Jako jedyny z synów zapowiadał się na przystojnego mężczyznę, choć Meggie w głębi duszy uważała, że jej Hal, kiedy dorośnie, przyćmi go urodą. Nikt nigdy nie wiedział, co Stuart myśli. Podobnie jak Fee rzadko się odzywał i nie wyrażał swojej opinii na żaden temat. Posiadał też zdumiewającą umiejętność trwania w całkowitym bezruchu, wyciszenia zarówno duszy, jak i ciała, a najbliższej mu wiekiem Meggie zdawało się, że wędruje gdzieś, gdzie nikt poza nim nie ma wstępu. Ksiądz Ralph wyraził to inaczej.

– To chłopak nie z tego świata! – wykrzyknął tego dnia, kiedy odwiózł do Droghedy Stuarta odmawiając jedzenia do czasu, kiedy został w klasztorze bez Meggie. – Czy powiedział, że chce jechać do domu? Czy powiedział, że tęskni za Meggie? Nie! Po prostu przestał jeść i cierpliwie czekał, aż powód, dla którego to zrobił, dotrze do naszych tępych głów. Nie wydał z siebie słowa skargi, a kiedy podszedłem do niego i krzyknąłem, czy chce jechać do domu, uśmiechnął się i kiwną głową!

Z biegiem czasu przyjęło się, że Stuart, choć dorósł do pracy na pastwiskach, nie jeździł z Paddym i resztą chłopców. Zostawał w domu na straży, rąbał drzewo, uprawiał ogródek warzywny, zajmował się dojeniem, słowem, wykonywał niezliczone prace, na które brakowało czasu kobietom obarczonym trójką malców. Rozsądek nakazywał, żeby koło domu przebywał jakiś mężczyzna, choćby niedorostek; świadczyło to o obecności innych mężczyzn w pobliżu. Zdarzali się bowiem nieproszeni goście – czasem znienacka zastukały obce buty na drewnianych schodach werandy z tyłu domu i obcy głos pytał:

– Halo! Psze pani, znajdzie się tu dla mnie coś na ząb?

Na prowincji krążyło całe mnóstwo włóczęgów. Z zarzuconym na plecy tobołkiem wędrowali od farmy do farmy, z Queesland na południu i z Wiktorii na północy. Niektórym się nie powiodło, inni obawiali się podjąć stałą pracę i woleli przemierzać pieszo tysiące mil w poszukiwaniu sobie tylko wiadomego celu. Z reguły byli to porządni ludzie, którzy pojawiali się, spożywali obfity posiłek, pakowali podarowaną herbatę, cukier i mąkę do tobołka, po czym znikali na szlaku wiodącym do Barcoola albo Narrenang, obwieszeni wysłużonymi blaszanymi puszkami, które podskakiwały w marszu. Australijski wędrowiec rzadko dosiadał wierzchowca, chodził na piechotę, a za nim, z brzuchem przy ziemi, pomykał wychudzony pies.