– To niemożliwe – odrzekł, a jego oczy na chwilę posmutniały. – Wydaje mi się, że już tego nie pragnę.
Zaczęła się śmiać, kołysząc się w fotelu w przód i w tył, i nie spuszczała z niego wzroku.
– Czyżby, Ralphie? Czyżby? Chcę, żebyś się jeszcze trochę pomęczył, ale dzień obrachunku nadchodzi, możesz być pewien. Jeszcze nie teraz, jeszcze ze dwa, trzy lata, ale nadejdzie niechybnie. Będę istnym wcieleniem diabła i zaproponuję ci… ale dość o tym! Możesz być pewien, że będziesz przeze mnie wił się jak na mękach. Nigdy w życiu nie spotkałam równie fascynującego mężczyzny. Obnosisz się z tą swoją urodą, gardząc naszą głupotą. Ale ja cię jeszcze przyprę do muru twoją własną słabością, zmuszę cię do tego, żebyś się sprzedał jak pierwsza lepsza uszminkowana dziwka. Nie wierzysz mi?
Poprawił się w fotelu i uśmiechnął.
– Wierzę, że spróbujesz. Ale uważam, że nie znasz mnie tak dobrze, jak ci się zdaje.
– Czyżby? Czas to pokaże, Ralphie, tylko czas. Jestem stara. Nic mi już więcej nie zostało, tylko czas.
– A co ja mam według ciebie? – spytał. – Też tylko czas, Mary, nic więcej. Czas, kurz i muchy.
Na niebie gromadziły się chmury i Paddy z nadzieją wyglądał deszczu.
– Suche burze – wyjaśniła Mary Carson. – Z tych chmur deszczu nie będzie. Nie będzie padało jeszcze bardzo długo.
Jeżeli Clearym wydawało się, że poznali najgorszą pogodę w surowym klimacie Australii, to dlatego, że nie doświadczyli jeszcze suchych burz na spieczonych równinach. Pozbawione kojącej wilgoci powietrze ocierało się o wysuszoną ziemię, aż trzeszczało, a drażniąca suchość i tarcie powodowały gromadzenie się takich ilości energii, że musiała się to skończyć przepotężnym wyładowaniem. Zwieszające się coraz niżej niebo pociemniało tak bardzo, że Fee musiała zapalać w domu lampy. W zagrodach konie dygotały i płoszyły się przy najlżejszym szmerze; kury obsiadały grzędy i przerażone chowały głowy pod skrzydła; psy warczały i staczały między sobą walki; oswojone świnie ryjące na śmietnisku zagrzebywały pyski w kurzu, łyskając niespokojnie oczami. Piętrzące się pod nieboskłonem groźne moce wprawiały w przerażenie wszystkie żywe istoty, ogromne, przepastne chmury połknęły słońce w całości, żeby lada dzień zacząć pluć słonecznym ogniem na ziemię.
Grzmoty nadciągały z daleka: im bliżej, tym szybciej. Małe błyski na horyzoncie zarysowały ostro kontury kłębiących się w powietrzu mas, zdumiewająco białe grzywy pieniły się i zawijały nad sinoczarnymi otchłaniami. Potem, z hukiem wichury, która wsysała kurz i ciskała nim w oczy, uszy i usta, rozszalał się kataklizm. Nikt już nie musiał wyobrażać sobie biblijnego gniewu bożego, doświadczali go na własnej skórze. Żaden mężczyzna nie potrafił opanować wzdrygnięcia, kiedy ze wściekłym trzaskiem rozpadającego się świata rozlegał się grom, ale po pewnym czasie cała rodzina oswoiła się z tymi wybuchami na tyle, że wszyscy wyślizgnęli się na werandę i patrzyli na ciągnące się daleko za parowem pola. Jak okiem sięgnąć, wielkie rozwidlone błyskawice rozorywały niebo żyłami ognia, dziesiątki piorunów waliły raz po raz – czerwone błyski przeszywały chmury, to ginąc, to pojawiając się wśród kłębów w fantastycznej zabawie w chowanego. Pojedyncze drzewa, górujące nad trawami, dymiły i wreszcie stało się zrozumiałe, dlaczego obumarli ci samotni stróże pól.
Dziwna, nieziemska poświata nasycała powietrze. Powietrze straciło przejrzystość i trawione wewnętrznym ogniem fluoryzowało na różowo, liliowo, żółto, wydzielając jakąś niesamowicie słodką, ulotną woń, nie dającą się z niczym porównać. Drzewa migotały, płomienne języki otaczały rude głowy Clearych, krótkie włoski na rękach jeżyły się na sztorc. Burza trwała przez całe popołudnie, ale powoli ustępowała i przesuwała się na wschód. O zachodzie budzące grozę zjawiska zanikły, ale ludzie, którzy znaleźli się pod ich wpływem, nadal czuli niepokój, zdenerwowanie, podekscytowanie. Przeżywszy bez szwanku furię powietrznego żywiołu, mieli poczucie, że otarli się o śmierć, a potem wrócili do życia. Przez cały tydzień nikt nie mówił o niczym innym.
– Jeszcze nie jedno nas czeka – przewidywała znudzona Mary Carson.
I rzeczywiście. Druga sucha zima przyniosła takie chłody, jakich się nigdy nie spodziewali przy braku śniegu. W nocy pokrywała ziemię kilkucalowa warstwa szronu, psy drżąc kuliły się w budach, utrzymując ciepło dzięki temu, że pożerały duże ilości kangurzego mięsa i góry tłuszczu z bitego bydła. W taką pogodę jadało się wołowinę i wieprzowinę zamiast wiecznej baraniny. W domu rozpalono potężny ogień, aż huczało, a mężczyźni starali się wracać na noc, bo w polu marzli. Za to postrzygacze przybyli w radosnym nastroju: mogli szybciej uporać się z robotą i mniej przy niej napsocić. Na każdym stanowisku w wielkiej szopie odznaczał się jaśniejszy krąg podłogi, gdzie od pięćdziesięciu lat postrzygacze ociekali potem, który wybielił drewniane deski.
Choć tyle czasu upłynęło od powodzi, trawa, która po niej wyrosła, złowróżebnie rzedła. Dzień po dniu niebo było zaciągnięte chmurami, przez które sączyło się mdłe światło, ale nigdy nie padał deszcz. Wiatr hulał po polach z żałosnym wyciem, podrywał płachty brązowego pyłu i kręcił nimi w powietrzu, dręcząc umysły pozornymi widokami wody. Ten szarpany wiatrem pył tak łudząco przypominał deszcz.
Dzieci poodmrażały sobie palce, starały się nie uśmiechać popękanymi wargami, musiały ostrożnie ściągać skarpetki z krwawiących pięt i nóg. Nie sposób było utrzymać ciepło przy tak silnym, mroźnym wietrze, zwłaszcza że domy tak zbudowano, żeby łapały każdy zabłąkany podmuch, a nie chroniły przed wichurą. Dzieci spały w zimnych pokojach, wstawały rano w zimnych pokojach, czekały cierpliwie, aż mama da im trochę gorącej wody z dużego czajnika stojącego na piecu, żeby uniknąć męki mycia w lodowatej wodzie, od której szczękały zęby.
Któregoś dnia mały Hal zaczął kaszleć i oddychać ze świstem. Jego stan szybko się pogarszał. Fee przygotowała gorący okład z węgla drzewnego i rozprowadziła go na unoszących się z trudem piersiach dziecka, ale nie przyniosło mu to żadnej widocznej ulgi. Z początku Fee nie martwiła się zbytnio, ale kiedy nadszedł wieczór, a z Halem było wciąż gorzej i gorzej, nie wiedziała już sama, co robić. Meggie siedziała u jego boku, załamując ręce i odmawiając bezgłośnie zdrowaśki i Ojcze nasz. Kiedy o szóstej przyszedł Paddy, chrapliwy oddech słychać było aż na werandzie, a usta dziecka posiniały.
Paddy natychmiast ruszył do rezydencji, do telefonu, ale mieszkając w odległości czterdziestu mil doktor wyjechał właśnie na inne wezwanie. Paddy i Fee podpalili w rondlu siarkę i przytrzymali nad nią Hala, żeby wykrztusił błonę, która stopniowo zatykała mu gardło i dusiła, ale on nie był w stanie naprężyć płuc tak, żeby ją oderwać. Twarz siniała mu coraz bardziej, oddychał konwulsyjnie. Meggie siedziała trzymając go i modląc się z sercem ściśniętym aż do bólu, bo biedny malec z takim trudem chwytał każdy oddech. Nigdy przedtem tak rozpaczliwie nie pragnęła być dorosła, uważając, że gdyby byłą kobietą, udałoby jej się jakimś sposobem uzdrowić Hala. Fee nie mogła uzdrowić Hala, bo Fee nie czuła się jego matką. Zagubiona i przerażona, tuliła do siebie drżące z wysiłku ciałko, usiłując pomóc mu oddychać.
Ani razu nie przyszło jej na myśl, że mógłby umrzeć, nawet wtedy, kiedy rodzice uklękli przy łóżku i zaczęli się modlić nie wiedząc, co jeszcze można zrobić. O północy Paddy uwolnił znieruchomiałe dziecko z objęć Meggie i ułożył je delikatnie na poduszkach.
Meggie natychmiast otworzyła oczy. Zapadła w drzemkę, uśpiona tym, że Hal przestał szarpać.