Meggie zrobiła się bardzo cicha, ale w sposób całkiem odmienny od Stuarta, spokojnego, rozmarzonego i odizolowanego od świata. Jej spokój przypominał bezruch zwierzęcia skamieniałego pod bazyliszkowym spojrzeniem węża. Wzdrygała się, kiedy ktoś ją raptem zagadnął, a kiedy zapłakały bliźniaki, chodziła koło nich tak, jakby chciała odpokutować ciężką winę zaniedbania. Ilekroć miała wolną chwilę dla siebie, choć zdarzało się to rzadko, biegła na cmentarz do Hala, jedynej zmarłej osoby, którą znała.
Wszyscy zauważyli, jaka w niej zaszła zmiana, ale uznając to za oznakę dojrzewania, nie zastanawiali się ani przez chwilę, co towarzyszy temu dojrzewaniu, tak dobrze kryła się ze swoją niedolą. Dawne doświadczenia utrwaliły się głęboko, panowała nad sobą wyśmienicie, z niezłomną dumą. Postanowiła, że nikt się nigdy nie dowie, co się z nią dzieje, że do końca zachowa się bez zarzutu. Miała przed sobą przykład Fee, Franka, Stuarta, płynęła w niej przecież ta sama krew, działalność leżała w jej charakterze.
Odwiedzający często Droghedę ksiądz Ralph spostrzegł, że zmiana zachodząca w Meggie zamiast prowadzić do dalszej, uroczej, dziewczęcej metamorfozy powoduje wygaśnięcie jej sił witalnych i wówczas jego zatroskanie przerodziło się w niepokój, a potem lęk. Na jego oczach Meggie marniała fizycznie i duchowo, po prostu gasła, a nie mógł patrzeć na to, jak upodabniała się do Fee. Uderzająco wielkie oczy w małej trójkątnej twarzyczce wpatrywały się w jakieś straszne widziadła, mleczna cera, która nigdy nie pokrywała się piegami ani nie brązowiała od opalenizny, stawała się coraz bardziej przezroczysta. Jeżeli tak dalej pójdzie – myślał – to pewnego dnia zniknie we własnych oczach, niczym wąż połykający własny ogon, i uleci w przestrzeń jako prawie niewidoczny świetlistoszary promień.
Postanowił, że dojdzie przyczyny, choćby musiał ją z niej wydobyć siłą. Mary Carson domagała się ostatnio ciągłej atencji, zazdrosna o każdą chwilę, którą spędzał w domu zarządcy, i tylko bezmierna cierpliwość sprytnego dyplomaty pozwalała mu ukryć bunt przeciw jej zaborczości. Nawet zainteresowanie Meggie nie zawsze brało górę nad wyrachowaniem, nad cichym zadowoleniem płynącym z patrzenia, jak jego urok osobisty działa na kogoś tak kłótliwego i krnąbrnego jak Mary Carson. Z jednej strony od dawna uśpiona troska o dobro drugiej istoty ożyła w nim i nie dawała spokoju, z drugiej zaś przyznawał się w duchu przed samym sobą, że jednocześnie odczuwa coś całkiem odmiennego: złośliwą chęć, żeby pognębić, wystrychnąć na dudka tę zarozumiałą, władczą kobietę. O tak, zawsze tego pragnął! Nigdy ta czarna wdowa go nie pognębi!
Udało mu się w końcu uwolnić od Mary Carson i wytropić Meggie na cmentarzyku, w cieniu bladego, nie wyglądającego wojowniczo anioła mściciela. Wpatrywała się w jego pozbawione wyrazu spokojne oblicze z twarzą ściągniętą strachem. Wyborny kontrast między uczuciem i jego brakiem – pomyślał. – Ale co ja tu właściwie robię, uganiając się za nią jak rozgdakana kwoka, kiedy zainteresowanie się tą sprawą winno należeć do matki lub ojca? To oni powinni dociec, co się stało. Ale oni nie spostrzegli, że dzieje się coś złego, nie zwracali na nią takiej uwagi jak on. Z jednej strony mógł patrzeć na to, że jest nieszczęśliwa, a z drugiej wzdragał się przez uzależnieniem uczuciowym, do którego prowadził szereg następujących po sobie zdarzeń. Gromadził cały arsenał wspomnień z nią związanych i napełniało go to obawami. Miłość, jaką żywił do niej, oraz instynkt duchownego, niosącego pocieszenie, walczyły z obsesyjnym lękiem przed tym, że mógłby stać się absolutnie niezbędny dla jakiejś ludzkiej istoty, że jakaś ludzka istota mogłaby stać się absolutnie istotna dla niego.
Kiedy usłyszała kroki, obróciła się ku niemu splatając ręce na podołku i spuszczając wzrok. Usiadł koło niej, obejmując rękoma kolana. Uznał, że nie ma sensu owijać rzeczy w bawełnę; gdyby chciała, wymknęłaby mu się.
– Co się z tobą dzieje, Meggie?
– Nic, proszę księdza.
– Nie wierzę ci.
– Błagam, niech ksiądz nie pyta! Nie mogę powiedzieć!
– Och, Meggie! Istoto małej wiary! Możesz mi powiedzieć wszystko, wszystko pod słońcem. Po to tu jestem, dlatego jestem księdzem. Jestem wybranym przedstawicielem naszego Pana na ziemi, słucham w Jego Imieniu, nawet przebaczam w Jego Imieniu. A na całym Bożym świecie, moja Meggie, nie ma nic, czego Bóg i ja nie moglibyśmy przebaczyć. Musisz mi powiedzieć, co się stało, kochanie, bo jeżeli ktoś ci może pomóc, to właśnie ja. Póki żyję, będę się starał ci pomagać, opiekować się tobą. Jeżeli chcesz, będę kimś w rodzaju anioła stróża, o wiele lepszego niż ta bryła marmuru nad twoją głową. – Odetchnął głęboko i nachylił się. – Meggie, jeżeli mnie kochasz, powiedz!
Zacisnęła splecione ręce.
– Proszę księdza, ja umieram! Mam raka!
W pierwszej chwili miał dziką ochotę wybuchnąć śmiechem, gromkim głosem rozładować napięcie; potem jednak spojrzał na jej sinawą cerę, wychudzone ręce i ogarnęło go straszne pragnienie, żeby szlochać, płakać, wykrzyczeć tę niesprawiedliwość nad niebiosa. Nie, Meggie nie wymyśliłaby sobie tego ni stąd, ni zowąd, musiała istnieć jakaś ważna przyczyna.
– Skąd wiesz, moje serce?
Długo trwało, zanim zdobyła się na odpowiedź, a wtedy musiał nachylić głowę do jej ust w nieświadomej parodii konfesjonalnej pozy, osłaniając twarz ręką przed jej wzrokiem, nadstawiając do zbrukania kształtne ucho.
– To już sześć miesięcy, odkąd się zaczęło. Mam okropne bóle brzucha, ale nie takie jak przy niestrawności, i… Tyle krwi wypływa mi z pupy!
Głowa sama skoczyła mu do tyłu, co nie zdarzało się nigdy w konfesjonale. Spoglądał na jej pochyloną w zawstydzeniu głowę owładnięty tyloma uczuciami naraz, że nie mógł zebrać myśli. Odczuwał absurdalną, rozkoszną ulgę. Gniew na Fee tak wielki, że miał ochotę ją zabić. Głęboki podziw i szacunek dla tej młodziutkiej istoty, że tyle zniosła tak dzielnie. Na koniec – straszliwe, dominujące zakłopotanie.
Tak samo jak ona, był więźniem swoich czasów. Wulgarne dziewczęta w dużym mieście, jakie znał, od Dublina do Gillanbone, umyślnie przychodziły do konfesjonału, żeby snuć szeptem fantazje, przedstawiane jako rzeczywiste wydarzenia, zainteresowane jedynie jego męskością, niechętnie przyznające, że rozbudzenie jej nie leży w ich mocy. Szeptały o mężczyznach, którzy nie uszanowali żadnego otworu w ich ciele, o niedozwolonych zabawach z innymi dziewczętami, o żądzy i cudzołóstwie, a parę z nich, obdarzonych bujniejszą wyobraźnią, posunęło się do opisywania szczegółów intymnych związków z księdzem. Wysłuchiwał tego z niewzruszonym spokojem, czując tylko obrzydzenie i pogardę, gdyż przeszedł rygory seminarium i ta lekcja okazała się łatwa do przyswojenia dla mężczyzny jego pokroju. Dziewczęta te jednak nigdy nie wspominały o tej sekretnej przypadłości, która je wyróżnia i zarazem poniża.
Choć bardzo się starał, nie mógł zahamować piekącej fali rozchodzącej się pod skórą. Ksiądz Ralph de Bricassart siedział osłaniając twarz dłonią, skrywając się ze wstydu wywołanego pierwszym w życiu rumieńcem.
To jednak nie pomagało Meggie. Kiedy miał pewność, że czerwień spełzła, wstał, podniósł ją i posadził przed sobą twarzą w twarz na płaskim marmurowym piedestale.
– Meggie, spójrz na mnie. Nie, spójrz mi w oczy!
Udręczone spojrzenie Meggie napotkało uśmiech. W jednej chwili bezmierna ulga wypełniła jej duszę. Nie uśmiechałaby się tak, gdyby umierała, dobrze wiedziała, ile dla niego znaczy, bo nigdy tego nie ukrywał.