Выбрать главу

– Dobrze. Chcę, żebyście patrzyli, jak podpisuję ten dokument, a potem umieścili swoje nazwisko i adres tuż pod moim podpisem. Rozumiecie?

Kiwnęli głowami.

– Uważajcie, żeby podpisać się tak samo, jak to zawsze robicie, a stały adres wypiszcie wyraźnie, drukowanymi literami. Wszystko mi jedno, czy to będzie adres urzędu pocztowego czy jakiś inny, byleby można było za jego pośrednictwem do was dotrzeć.

Przyglądali się obaj, jak Mary Carson składa swój podpis; tylko wówczas jej ścieśnione pismo się rozluźniało. Podszedł Tom, zaskrzypiał piórem po pergaminie, po czym druciarz dużymi okrągłymi literami napisał „Chas. Hawkins” i adres w Sydney. Mary Carson uważnie się przypatrywała. Kiedy skończyli dała każdemu banknot dziesięciofuntowy i kazała odejść, ostro upominając, żeby trzymali język za zębami.

Meggie i ksiądz dawno już zniknęli. Mary Carson usiadła ciężko przy biurku, przysunęła sobie jeszcze jedną kartkę papieru i znów zaczęła pisać. Tym razem nie szło jej tak gładko jak poprzednio. Co chwila przerywała, żeby się zastanowić, po czym podejmowała pisanie, odsłaniając zęby w nienaturalnym uśmiechu. Miała widać dużo do powiedzenia, bo słowa tłoczyły się ciasno jedno koło drugiego, linijka tuż za linijką, a mimo to niezbędna okazała się druga kartka. Na koniec przeczytała, co napisała, wzięła wszystkie kartki, złożyła je i wsunęła do koperty, którą następnie zapieczętowała czerwonym woskiem.

Tylko Paddy, Fee, Bob, Jack i Meggie wybierali się na przyjęcie. Hughie i Stuart zostali z maluchami, co przyjęli w głębi ducha z dużą ulgą. Pierwszy raz w życiu Mary Carson rozwiązała pończochę, żeby wypuścić z niej mole, i wszyscy sprawili sobie nowe ubrania, najlepsze, jakie można było dostać w Gilly.

Paddy, Bob i Jack nie potrafili swobodnie się poruszać, ubrani w wykrochmalone gorsy, wysokie kołnierzyki, białe muchy i kamizelki, czarne fraki i spodnie. Na tę uroczystość obowiązywały stroje wieczorowe, białą mucha i frak dla panów, długie suknie dla pań.

Suknia Fee, podkreślająca jej urodę, uszyta z niebieskoszarej krepy o soczystym odcieniu, z dużym dekoltem, obcisłymi długimi rękawami, obficie wyszywana perełkami, w stylu królowej Marii Szkockiej, opadała do ziemi miękkimi fałdami. Podobnie jak owa władcza dama, Fee miała włosy ułożone w miękkie pukle, zaczesane do tyłu i upięte, a w sklepie w Gilly znalazł się dla niej naszyjnik i kolczyki ze sztucznych pereł, które z daleka mogły z powodzeniem uchodzić zza prawdziwe. Wspaniały wachlarz ze strusich piór, ufarbowany na ten sam kolor, dopełniał całości, wcale nie ostentacyjnej, jak by się na pierwszy rzut oka zdawało.

Kiedy Fee i Paddy wyłonili się ze swego pokoju, chłopcy wybałuszyli oczy. W całym swoim życiu nie widzieli, żeby rodzice prezentowali się tak po królewsku urodziwie, tak obco. Paddy wyglądał na swoje sześćdziesiąt jeden lat, ale tak dystyngowanie, że mógłby uchodzić za męża stanu. Czterdziestoośmioletnia Fee, niespodziewanie wydawała się o dziesięć lat młodsza, piękna, pełna życia, cudownie uśmiechnięta. Jims i Patsy wybuchnęli rozdzierającym płaczem, nie chcąc patrzeć na mamę i tatę, póki nie odzyskają normalnego wyglądu. Wśród konsternacji i zamieszania zapomniano o dostojeństwie; mama i tata zachowywali się tak samo jak zawsze i po chwili bliźniacy rozpromienili się pełnymi podziwu uśmiechami.

Ale najdłużej przyglądano się Meggie. Krawcowa w Gilly, może wspominając swoje dziewczęce lata, a przy tym zagniewana, że wszystkie inne zaproszone panny pozamawiały suknie w Sydney, włożyła dużo serca w suknię Meggie. Suknia byłą bez rękawów, z głęboko wyciętym, marszczonym dekoltem. Fee miała wątpliwości, ale Meggie błagała ją o zgodę, a krawcowa zapewniała, że wszystkie dziewczęta będą podobnie ubrane – czy chciałaby, żeby śmiano się z jej córki, że jest niemodną prowincjonalną gąską? Tak więc Fee dała się przekonać. Suknia, uszyta z jedwabnej żorżety, z lekka tylko zaznaczoną talią, w biodrach była opasana szarfą z tego samego materiału. Jej kolor jasnoszary, o różowawym odcieniu, nazywano popielatym różem. Razem z krawcową Meggie wyhaftowała całą suknię w drobniutkie, różowe pączki róż. Przycięła też włosy na krótką fryzurkę która zdobyła sobie zwolenniczki nawet pośród dziewcząt w Gilly. Kręciły się wprawdzie za mocno jak na obowiązującą modę, ale w krótszych było jej bardziej do twarzy niż w długich.

Paddy otworzył usta, żeby ryknąć, gdy zobaczył Meggie, która już nie była jego małą dziewczynką, ale zamknął je z powrotem, nie wypowiedziawszy ani słowa. Nauczyła go czegoś tamta scena przed laty z Frankiem na plebanii. Nie, nie mogła przecież pozostać na zawsze jego małą córeczką. Była młodą kobietą, którą onieśmielała przemiana, jaką zobaczyła w lustrze. Czemu miałby biedactwu utrudniać życie?

Wyciągnął do niej rękę, czule się uśmiechając.

– Och, Meggie, jakaś ty śliczna! – powiedział. – Chodź, poprowadzę cię, a Bob i Jack będą towarzyszyć mamie.

Brakowało jej zaledwie miesiąca do pełnych siedemnastu lat i Paddy po raz pierwszy w życiu poczuł się naprawdę staro. Meggie była jego skarbem, źrenicą oka, nic nie powinno zepsuć jej pierwszego prawdziwego balu.

Szli powoli w stronę dworu, o wiele wcześniej niż spodziewani pierwsi goście. Mieli zjeść obiad z Mary Carson, a potem asystować jej przy powitaniach. Nikt nie chciał ubrudzić sobie butów, ale milowy spacer przez kurz Droghedy sprawił, że musieli przystanąć w budynku kuchennym, żeby oczyścić buty, otrzepać spodnie i powłóczyste suknie.

Ksiądz Ralph jak zwykle ubrany był w sutannę. Żaden wieczorowy męski strój nie wyglądałby na nim lepiej niż ta prosto skrojona, lekko rozszerzająca się szata z niezliczonymi guziczkami z czarnego materiału i z przynależną prałatowi stułą.

Mary Carson przywdziała strój z białej satyny, białej koronki i białych strusich piór. Fee wybałuszyła na nią oczy, tracąc swą zwykłą obojętność. Tak uderzająco nieodpowiednia, niedorzeczna suknia, jak do ślubu! Co jej przyszło do głowy, żeby wystroić się jak stara panna, uróżowana i udająca, że wychodzi za mąż? Ostatnio bardzo utyła, co pogłębiało fatalne wrażenie.

Paddy jakby nie spostrzegł niczego niestosowanego. Rozpromieniony, ruszył naprzód i ujął siostrę za ręce. Jaki miły człowiek – pomyślał ksiądz Ralph przyglądając się tej małej scence po trosze z dystansem, po trosze z rozbawieniem.

– Mary! Pięknie wyglądasz! Jak młoda dziewczyna!

W rzeczywistości wyglądała niemal jak królowa Wiktoria na słynnym zdjęciu wykonanym niedługo przed śmiercią. Po obu stronach władczego nosa biegły wyraźne bruzdy, uparte usta zacięły się w nieugiętym wyrazie, lekko wypukłe, zimne oczy wpatrywały się bez jednego mrugnięcia w Meggie. Spojrzenie pięknych oczu księdza Ralpha wędrowało z bratanicy na ciotkę i z powrotem.

Mary Carson uśmiechnęła się do brata i wsparła na jego ramieniu.

– Możesz poprowadzić mnie do stołu, Padraicu. Ksiądz De Bricassart zaopiekuje się Fioną, a chłopcom pozostanie Meghann. – Oglądając się za siebie spytała: – Tańczysz dziś, Meghann?

– Jest a młoda, Mary, nie skończyła jeszcze siedemnastu lat – odparł szybko Paddy, uprzytomniając sobie jeszcze jedno rodzicielskie zaniedbanie: żadne z jego dzieci nie umiało tańczyć.

– Jaka szkoda – powiedziała Mary Carson.

Bal był wspaniały, wystawny, zachwycający, niezapomniany – takimi określeniami goście posługiwali się najczęściej. Royal O'Mara przybył z Inshmurray oddalonego o dwieście mil, razem z żoną, synami i jedyną córką pokonał największą odległość, niewiele jednak wyprzedzając pod tym względem innych. Ludzie bez namysłu jechali dwieście mil na mecz krykieta, a co dopiero na bal. Był tam Duncan Gordon z Each-Uisge; nikomu jeszcze nie udało się nakłonić go do wyjaśnienia, dlaczego swojej tak oddalonej od oceanu farmie nadał nazwę, która po szkocku znaczy koń morski. Martin King z żoną, synem Anthonym i synową; uznawany za najstarszego osadnika w Gilly, gdyż Mary Carson, jako kobieta, nie mogła tak zostać nazwana. Evan Pugh z Braichy Pwll, co mieszkańcy okręgu wymawiali „brejkipul”. Dominic O'Rource z Dibban-Dibban, Horry Hopeton z Beel-Beel i dziesiątki innych.