W ciemnym salonie paliła się jedynie wysoka lampa naftowa z drogocennego rubinowego szkła, rzucając szkarłatne cienie na kościstą twarz Mary Carson i wydobywając z jej nieustępliwych rysów coś diabelskiego. Bolały go nogi i krzyż, dawno tak dużo nie tańczył, choć szczycił się tym, że dotrzymuje kroku najświeższym nowinkom. Wiek: trzydzieści pięć lat – myślał – prowincjonalny prałat, a kariera w Kościele? Skończyła się, zanim naprawdę się zaczęła. Och, marzenia młodości! Nieostrożny młodzieńczy język, gorący młodzieńczy temperament. Nie starczyło mu sił, żeby pomyślnie przejść sprawdzian. Wiedział, że nigdy więcej nie popełni tego samego błędu. Nigdy, nigdy…
Poruszył się niespokojnie, westchnął. I co mu z tego przyjdzie? Taka okazja już się więcej nie powtórzy. Pora spojrzeć prawdzie w oczy, pora przestać żywić nadzieje i snuć marzenia.
– Pamiętasz, Ralphie, jak mówiłam, że cię pokonam twoją bronią?
Suchy, starczy głos wyrwał go z zadumy, którą wywołało zmęczenie. Popatrzył na Mary Carson z uśmiechem.
– Droga Mary, nie zapominam tego, co do mnie mówisz. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił przez te ostatnie siedem lat. Twoja inteligencja, złośliwość, spostrzegawczość…
– Gdybym była młodsza, dobrałabym się do ciebie inaczej Ralphie. Nigdy się nie dowiesz, jak bardzo chciałam zrzucić z siebie trzydzieści lat życia. Gdyby stanął przede mną Szatan i chciał kupić moją duszą w zamian za odzyskanie młodości, nie zastanawiałabym się ani sekundy i nie żałowałabym głupio takiej umowy jak ten stary idiota Faust. Ale Szatana nie ma. Wiesz, nie potrafię samej siebie przekonać, że Bóg i Szatan istnieją. Nigdy nie widziałam najdrobniejszego dowodu na to. A ty?
– Też nie. Ale religia nie opiera się na dowodach istnienia, Mary. Opiera się wyłącznie na wierze, wiara to probierz Kościoła. Bez wiary nie ma nic.
– Bardzo efemeryczna zasada.
– Być może. Wydaje mi się, że wiara to coś, z czym człowiek się rodzi. Dla mnie to ciągła walka, przyznaję, ale nigdy z niej nie zrezygnuję.
– Chciałabym cię zniszczyć.
W niebieskich oczach, poszarzałych w słabym świetle, zamigotał uśmiech.
– Och, moja droga Mary! Dobrze o tym wiem.
– Ale czy wiesz dlaczego?
Przeraził go przypływ tkliwości, która już-już miała nim zawładnąć, ale zdusił ją gwałtownie.
– Wiem dlaczego, Mary, i wierz mi, że ci współczuję.
– Nie licząc twojej matki, ile kobiet cię kochało?
– Zastanawiam się, czy kochała mnie moja matka. Bo w końcu mnie znienawidziła. Tak postępuje większość kobiet. Powinienem był dostać na imię Hipolit.
– Ooooo! To wiele wyjaśnia!
– A co do innych kobiet, to chyba tylko Meggie… Ale to jeszcze dziecko. Przypuszczam, że nie byłoby przesadą stwierdzenie, że pragnęły mnie setki kobiet, ale żeby mnie kochały, bardzo w to wątpię.
– Ja ciebie kochałam – wyznała żałośnie.
– Nie, nie kochałaś. Jestem cierniem twojej starości, to wszystko. Kiedy na mnie patrzysz, przypominam ci o tym, czego nie możesz zrobić z powodu swojego wieku.
– Mylisz się. Kochałam cię. Mój Boże, jak ja cię kochałam! Uważasz, że mój wiek wyklucza taką możliwość? Pozwól, że coś ci powiem, Ralphie de Bricassart. W środku tego głupiego ciała wciąż jestem młoda, wciąż czuję, pragnę, marzę, wciąż się niecierpliwię i gorączkuję z powodu ograniczeń, jakie narzuca mi to moje ciało. Starość to najokrutniejsza zemsta, którą ten mściwy Bóg na nas zsyła. Czemu nie sprawi, żeby starzał się w nas także duch? – Opadła na oparcie fotela i zamknęła oczy, odsłaniając zęby w cierpkim grymasie ust. – Oczywiście, pójdę do piekła. Ale zanim to się stanie, mam nadzieję, że będę miała okazję powiedzieć Bogu, jaka z niego nędzna, złośliwa kreatura!
– Zbyt długo byłaś wdową. Bóg dał ci wolność wyboru, Maty. Mogłaś powtórnie wyjść za mąż. Jeżeli nie zdecydowałaś się na ten krok i pozwoliłaś, by nieznośnie doskwierała ci samotność, to sama jesteś sobie winna, nie Bóg.
Przez chwilę nie odpowiadała, zaciskając palce na poręczach fotela. Potem rozluźniła uchwyt i otworzyła oczy. Lśniły czerwonawo w świetle lampy, ale nie od łez; to był twardszy błysk. Wstrzymał oddech, ogarnięty lękiem. Wyglądała jak pająk.
– Ralphie, na moim biurku leży koperta. Bądź łaskaw podać i ją.
Wstał, podszedł do biurka, wziął do ręki list i przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Z wierzchu nie imał żadnej inskrypcji, z tyłu był porządnie zalakowany, z odciśniętą w czerwonym wosku pieczęcią przedstawiającą łeb barana i dużą literę D. Podszedł do Mary Carson i podał jej list, ale ona nie biorąc koperty do ręki wskazała mu krzesło.
– To dla ciebie – wyjaśniła i zachichotała. – Narzędzie twojego losu, Ralphie, ni mniej ni więcej. Moje ostatnie, najskuteczniejsze pchnięcie w naszej długiej walce. Jaka szkoda, że nie będę mogła zobaczyć, co się stanie, bo znam ciebie, znam ciebie o wiele lepiej niż ci się zdaje. Nieznośna próżność! W tej kopercie spoczywa twój los i twoja dusza. Meggie im ciebie odebrała, ale ja się postarałam, żeby i ona ciebie straciła.
– Dlaczego tak nienawidzisz Meggie?
– Już raz ci powiedziałam. Ponieważ ją kochasz.
– Ależ nie w taki sposób! Jest dzieckiem, którego nie mogę mieć, jest różą mojego życia. Meggie to abstrakcja, Mary, to abstrakcja.
Starucha uśmiechnęła się szyderczo.
– Nie chcę rozmawiać o twojej najdroższej Meggie! Już nigdy więcej cię nie zobaczę, więc nie chcę tracić tych kilku ostatnich chwil na rozmowę o niej. Chcę, żebyś przysiągł na swoje śluby kapłańskie, że nie otworzysz listu, dopóki nie zobaczysz na własne oczy, że umarłam, a wtedy otwórz go natychmiast, zanim mnie pochowasz. Przysięgnij!
– Nie ma potrzeby, żebym przysięgał, Mary. Zrobię to, o co mnie prosisz.
– Przysięgnij, bo zabiorę list!
Wzruszył ramionami.
– Niech ci będzie. Przysięgam na swoje śluby kapłańskie, że nie otworzę listu, dopóki nie zobaczę, że umarłaś, a wtedy otworzę go, zanim zostaniesz pochowana.
– Dobrze, dobrze!
– Mary, nie martw się, proszę. To jakaś twoja fantazja, ot i tyle. Rano będziesz się z tego śmiać.
– Nie doczekam rana. Umrę dziś w nocy. Nie jestem taka słaba, żeby czekać na przyjemność ponownego widzenia się z tobą. Jakie marne zakończenie! Teraz idę się położyć. Pomożesz im wejść na górę?
Nie wierzył w to, co mówi, ale widział, że nie ma sensu się z nią spierać, bo nie była w nastroju, w którym żartami można by jej cokolwiek wyperswadować. Jedynie Bóg decyduje o tym, kiedy człowiek ma umrzeć, chyba że, korzystając z danej przez Niego wolnej chwili, sam odbierze sobie życie. A powiedziała przecież, że tego nie zrobi. Pomógł jej wejść po schodach, a kiedy zasapana zatrzymała się na górze, ujął obie jej dłonie, żeby je ucałować. Cofnęła ręce.
– Nie, nie dzisiaj. Pocałuj mnie w usta, Ralphie! Pocałuj mnie w usta, jakbyśmy byli kochankami!
W jasnym świetle żyrandola, na którym z okazji przyjęcia płonęło czterysta woskowych świec, dostrzegła na jego twarzy obrzydzenie, instynktowne wzdrygnięcie się. Chciała umrzeć w tej chwili, tak bardzo chciała umrzeć.
– Mary, jestem księdzem! Nie mogę!
Wybuchnęła piskliwym, niesamowitym śmiechem.
– Och, Ralphie, ależ z ciebie łgarz! Załgany mężczyzna, załgany ksiądz! I pomyśleć, że kiedyś zaproponowałeś mi lekkomyślnie, że będziesz się ze mną kochał! Taki byłeś pewien, że odmówię? Jakże żałuję, że to zrobiłam! Oddałabym duszę za to, żeby popatrzeć, jak się wykręcasz, gdyby wróciła tamta noc. Łgarz, blagier, oszust! Oto kim jesteś, Ralphie! Impotentem, bezużytecznym łgarzem! Bezużytecznym mężczyzną, bezużytecznym księdzem! Nie sądzę, żeby ci się podniósł i stał nawet dla samej Najświętszej Panny! Udała ci się kiedyś taka sztuka, Ralphie de Bricassart? Łgarz!