– Meggie! Dobry Boże, do czego prowadzi życie w buszu! Powinnaś chodzić do szkoły i gdyby ciotka Mary wcześniej umarła, wyprawilibyśmy cię na kilka lat do Sydney. Ale teraz już za późno. Śmialiby się z ciebie, moje dziecko, a ja na to nie mogę pozwolić. – Mówił dalej bez wzburzenia, rozdzielając słowa tak, żeby nabrały dominującej wyrazistości, choć nie zamierzał ostro z nią rozmawiać, jedynie raz na zawsze rozwiać niepotrzebne złudzenia. – Ksiądz de Bricassart jest kapłanem, Meggie. Nigdy, przenigdy nie może przestać nim być, zrozum. Śluby, które złożył, są święte i nienaruszalne. Dla duchownego nie ma odwrotu i przed złożeniem ślubów wie dokładnie, do czego się zobowiązuje. Ktoś składający takie śluby ma pełną świadomość, że nie może ich złamać. Ksiądz de Bricassart też złożył śluby i nigdy ich nie złamie. – Westchnął. – Teraz już wiesz, Meggie? Od tej chwili nie wolno ci marzyć o księdzu de Bricassart.
Pojechali do domu od frontu, więc stajnie znajdowały się bliżej niż zagrody, Meggie bez słowa skierowała kasztankę do stajni zostawiając ojca samego. Przez chwilę patrzył za nią, ale kiedy zniknęła za płotem, uderzył deresza piętami i pogalopował z nienawiścią myśląc o sobie i całej przemowie. Do diabła z męsko-damskimi sprawami! Wydawało się, że rządzą nimi prawa sprzeczne z wszelkimi innymi.
Ksiądz de Bricassart przemawiał tonem chłodnym, ale cieplejszym niż jego wzrok, którym wpatrywał się w bladą twarz młodego kapłana słuchającego surowej reprymendy.
– Twoje postępowanie jest niezgodne z tym, czego Jezus Chrystus, nasz Pan, wymaga od swoich kapłanów. Myślę, że sam rozumiesz lepiej niż my, którzy cię ganimy, mimo to muszę udzielić ci nagany w imieniu arcybiskupa, który jest nie tylko takim samym kapłanem jak ty, ale również twoim zwierzchnikiem. Jesteś mu winien bezwzględne posłuszeństwo, zatem nie możesz kwestionować jego decyzji. Czy rozumiesz, jaką hańbę sprowadziłeś na siebie, na swoją parafię, a zwłaszcza na Kościół, który, jak twierdzisz, miłujesz nade wszystko? Ślub czystości był tak samo uroczysty i wiążący jak inne śluby, a złamanie jednego z nich to ciężki grzech. Oczywiście nie zobaczysz już nigdy tej kobiety, a do nas należy przyjść ci z pomocą, byś pokonał pokuszenie. Wyjedziesz natychmiast i podejmiesz obowiązki w parafii Darwin w Terytorium Północnym. Dziś wieczorem udasz się ekspresem do Brisbane, a stamtąd, również pociągiem do Longreach. Z Longreach polecisz samolotem do Darwin. W tej chwili pakowane są twoje rzeczy, które zostaną doręczone do ekspresu, nie ma więc potrzeby, żebyś wracał do swojej obecnej parafii. Razem z księdzem Johnem pójdziesz teraz do kaplicy pomodlić się. Pozostaniesz tam do czasu, kiedy trzeba będzie wyjść do pociągu. Dla podtrzymania cię na duchu ksiądz John będzie ci towarzyszył do Darwin. Możesz odejść.
Księża w administracji kościelnej byli mądrzy i przewidujący. Ralph wiedział, że nie dopuszczą do tego, by winowajca mógł się porozumieć z dziewczyną, którą wziął sobie za kochankę. Żenujący skandal – myślał. Cała parafia aż trzęsie się od plotek. A dziewczyna niech sobie czeka. Od tego momentu aż do przyjazdu do Darwin młody ksiądz pozostanie pod dozorem wypróbowanego księdza Johna, który otrzymał stosowne polecenia. Wszystkie listy, które wyśle z Darwin będą otwierane, a zamawianie międzymiastowych rozmów telefonicznych – zabronione. Dziewczyna nie dowie się, dokąd pojechał, a on sam nie będzie mógł jej zawiadomić. Nie będzie też miał sposobności znaleźć sobie innej. Darwin to miasto pogranicza, praktycznie nie ma tam kobiet. Jego śluby obowiązują bezwzględnie, nie może z nich zostać zwolniony. Jeżeli jest za słaby, żeby sam siebie pilnować, Kościół musi go w tym wyręczyć.
Odprowadził wzrokiem młodego księdza i przydzielonego mu cerbera, po czym wstał od biurka i przeszedł do drugiej komnaty. Arcybiskup Cluny Dark zajmował ten sam co zwykle fotel, a prostopadle do niego siedział w milczeniu drugi dostojnik. Postawny arcybiskup o bujnych siwych włosach i wyrazistych błękitnych oczach był człowiekiem obdarzonym poczuciem humoru, pełnym życia i smakoszem. Gość stanowił całkowite jego przeciwieństwo; był niski i chudy, spod piuski wymykały mu się rzadkie ciemne kosmyki, a z ascetycznej twarzy o niezdrowej cerze i z cieniem zarostu spoglądały duże ciemne oczy. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak pięćdziesiąt lat, w rzeczywistości miał trzydzieści dziewięć, czyli o trzy więcej niż ksiądz de Bricassart.
– Zapraszam na herbatkę, księże prałacie – rzekł serdecznie arcybiskup. – Już myślałem, że trzeba będzie prosić o świeżą esencję. Czy udzielił ksiądz temu młodemu odpowiedniej przestrogi, by wyprostował swoje ścieżki?
– Tak, Wasza Miłość – odparł krótko ksiądz Ralph i zajął trzeci fotel przy stoliku, na którym piętrzyły się kanapki z ogórkiem, ciasteczka lukrowane na biało i różowo, ciepłe bułeczki z masłem, stały kryształowe spodki z dżemem i bitą śmietaną, srebrny serwis do herbaty i złocone porcelanowe filiżanki z Aynsley.
– Incydent godny ubolewania, drogi księże arcybiskupie – powiedział gość. – Niestety, nawet my, wyświęceni na kapłanów umiłowanego Pana naszego, jesteśmy obarczeni ludzkimi słabościami. Z głębi serca mu współczuję i będę się dziś modlił za niego, żeby w przyszłości znalazł w sobie więcej siły.
Po jego miękkiej, lekko syczącej wymowie od razu można było poznać obcokrajowca. Był Włochem, nosił tytuł arcybiskupa, legata papieskiego przy australijskim Kościele katolickim i nazywał się Vittorio Scarbanza di Contini-Verchese. Pełnił delikatną funkcję łącznika między hierarchią australijską a Watykanem, innymi słowy, był najważniejszym duchownym w tej części świata.
Zanim wyznaczono go na to stanowisko, liczył na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ale po zastanowieniu uznał, że Australia ma swoje zalety. Wprawdzie było to państwo o znacznie mniejszej liczbie ludności, choć nie mniejszym terytorium, ale o wiele bardziej katolickie. W przeciwieństwie do reszty anglojęzycznego świata w Australii wyznawanie katolicyzmu nie umniejszało wartości człowieka, nie utrudniało kariery politykowi, biznesmenowi czy sędziemu. A przy tym kraj bogaty, hojny dla Kościoła. Mógł się nie obawiać, że Rzym o nim zapomni.
Ostrożny i przezorny legat obserwował znad ozłoconej filiżanki księdza Ralpha de Bricassart, który miał wkrótce zostać jego sekretarzem. Wiadomo było, że arcybiskup Dark ogromnie polubił tego księdza, ale legat zastanawiał się, na ile mu taki człowiek przypadnie do gustu. Ci wysocy australijscy księża irlandzkiego pochodzenia tak bardzo nad nim górowali. Miał dość ciągłego zadzierania głowy, żeby zajrzeć im w twarz. Do swojego obecnego przełożonego ksiądz de Bricassart odnosił się bez zarzutu: swobodnie i z szacunkiem, a zarazem po męsku, z humorem. Jak przystosowałby się do innego przełożonego? Przyjęło się, że na sekretarza legata wyznaczano duchownego włoskiego, ale Watykan bardzo się interesował księdzem Ralphem de Bricassart. Nie dość, że wyróżniała go zamożność (wbrew powszechnemu mniemaniu zwierzchnicy nie mieli prawa przejąć jego majątku, a on sam nie wyraził chęci zrezygnowania z niego), to jeszcze własnym staraniem wzbogacił Kościół o wielką fortunę. Watykan zadecydował więc, że legat weźmie tego młodego człowieka na sekretarza i dokładnie mu się przyjrzy.
W przyszłości Ojciec Święty zechce nagrodzić Kościół australijski kapeluszem kardynalskim, ale nastąpi to nieprędko. Do legata należało przyglądanie się młodym księżom: wśród nich najpoważniejszym kandydatem był niewątpliwie ksiądz de Bricassart. Niech i tak będzie. Niech ksiądz de Bricassart spróbuje zrobić dobre wrażenie na Włochu. To może okazać się interesujące. Ale żeby był choć odrobinę niższy!