Выбрать главу

Meggie jechała obok Fee, a złowroga chmura na zachodzie rosła i nasilał się swąd spalenizny. Pociemniało. Od zachodu gnały przez pola gromady zwierząt – kangury i dzikie świnie, przerażone owce i bydło, emu i goanny, tysiące królików. Przejeżdżając ze Studni na Billa-Billa zauważyła, że Bob zostawił otwarte bramy. Owce jednak były takie głupie, że czasami zatrzymywały się przed ogrodzeniem tuż przy otwartej bramie, której w ogóle nie dostrzegały.

Pożar przebył dziesięć mil, kiedy do niego dotarli, a posuwając się wciąż naprzód rozprzestrzeniał się również na boki. Widząc, jak silny wiatr i sucha trawa przerzucają ogień z jednej kępy na drugą, osadzili w miejscu przerażone, szarpiące wędzidłami konie i rozejrzeli się bezradnie. Nie było żadnej szansy, by zatrzymać tu pożar, nie dokonałaby tego armia ludzi. Musieli wrócić do Droghedy i bronić jej w miarę możliwości. Czoło ognia poszerzyło się już na pięć mil. Mógłby ich dogonić i minąć, gdyby nie popędzili znużonych koni. Szkoda owiec, wielka szkoda. Ale nie było rady.

Tom nadal polewał domy koło strumienia, kiedy w płytkim brodzie zaklekotały kopyta.

– Brawo, Tom! – krzyknął Bob. – Rób tak dalej, dopóki wytrzymasz, a jak zrobi się za gorąco, uciekaj, byle w porę, słyszysz? Bez brawurowych popisów. Jesteś ważniejszy od tych paru desek i szyb.

Koło rezydencji tłoczyły się samochody, a na drodze z miasteczka łyskały coraz to nowe skaczące światła. Kiedy Bob skręcił do końskich zagród, czekała tam na niego spora grupa ochotników.

– Duży pożar, Bob? – spytał Martin King.

– Za duży, żeby gasić – odparł zrozpaczony Bob. – Szeroki na jakieś pięć mil, a przy tym wietrze posuwa się galopem. Nie wiem, czy uda nam się uratować Droghedę, ale Horry powinien się przygotować. On będzie następny, bo niemożliwe, żebyśmy zatrzymali pożar.

– Dawno nie było takiego dużego pożaru. Ostatnio w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym. Wyprawię ludzi do Beel-Beel, ale jest nas tu dużo i wciąż zjeżdżają nowi. W Gilly znajdzie się prawie pięciuset chłopa do walki z pożarem. Część z nas zostanie tutaj do pomocy. Bogu dzięki, że mam farmę na zachód od Droghedy.

– Niezły z ciebie pocieszyciel! – odparł Bob z uśmiechem.

– Gdzie ojciec, Bob? – spytał Martin rozglądając się.

– Na zachód od pożaru, koło Bugeli. Był na polu Wilga, żeby przegnać owce przed koceniem, ale według moich obliczeń pożar zaczął się co najmniej pięć mil bliżej.

– Nikogo innego nie brakuje?

– Dzisiaj nie, na szczęście.

Przypomina to trochę wojnę – pomyślała Meggie wchodząc do domu: kontrolowany pośpiech, szykowanie jedzenia i picia dla podtrzymania sił i odwagi. I nadciągający kataklizm. Wciąż dojeżdżał ktoś nowy i dołączał do oczyszczających brzegi obejścia z przerośniętej trawy i ścinających nieliczne drzewa, które wyrosły w pobliżu strumienia. Meggie przypomniała sobie, że po przyjeździe do Droghedy brakowało jej drzew na polu domowym, które w bogatej w lasy okolicy wydawało się brzydko ogołocone. Teraz zrozumiała dlaczego. To pole było niczym innym jak tylko gigantyczną kolistą przesieką.

Wspominano pożary w Gilly w ciągu siedemdziesięciu lat istnienia okręgu. Wbrew pozorom, długa susza nie zwiększała groźby pożaru, gdyż za mało było trawy, żeby mógł się daleko rozprzestrzeniać. Natomiast rok czy dwa po ulewach, kiedy wybujała trawa zamieniała się w łatwopalny materiał, zdarzały się wielkie pożary szalejące nieraz na przestrzeni setek mil.

Martin King stanął na czele trzystuosobowej grupy, która pozostała, żeby bronić Droghedy. Jako najstarszy hodowca w okolicy, walczył z pożarami od pięćdziesięciu lat.

– mam w Bugeli sto pięćdziesiąt tysięcy akrów – rzekł. – W tysiąc dziewięćset piątym straciłem wszystkie owce i drzewa. Przez piętnaście lat odrabiałem straty i już myślałem, że się nie uda, bo ani cena wełny, ani cena wołowiny nie były podówczas wysokie.

Wiatr zahuczał, wszędzie czuć było spaleniznę. Zapadł zmierzch, ale niebo od zachodu jaśniało okropnym blaskiem. Snujący się coraz bliżej dym wywoływał kaszel. Wkrótce ujrzeli pierwsze języki ognia skaczące do chmury dymu. Rozległ się ryk jak na wypełnionym po brzegi stadionie piłkarskim. Las, przylegający do obejścia od zachodu, stanął w ogniu. Skamieniała na werandzie Meggie patrzyła na miniaturowe sylwetki na tle płonących drzew, miotające się niczym dręczone w piekle dusze.

– Meggie, chodźże poustawiać talerze! Nie jesteśmy na pikniku – dobiegł ją głos matki.

Odwróciła się niechętnie.

Po dwóch godzinach przybyli pierwsi wyczerpani, żeby szybko coś zjeść, wypić i zebrać siły do dalszej walki z żywiołem. Po to trudziły się kobiety, żeby nie zabrakło mięsa, podpłomyków, herbaty, rumu i piwa nawet dla trzystu mężczyzn. Przy pożarze każdy robił to, do czego najlepiej się nadawał, a więc kobiety gotowały, żeby fizycznie silniejsi od nich mężczyźni mieli dość energii. Czarni od sadzy, chwiejący się na nogach, pili zachłannie, rwali kawały chleba, pochłaniali przestudzony gulasz, łykali rum i szli z powrotem.

Między jedną a drugą wyprawą do kuchni Meggie spoglądała ze zgrozą i podziwem na pożar. miał w sobie jakieś nieziemskie piękno, zimny blask dalekich słońc, coś z Boga i coś z Diabła. Czoło pożaru sunęło na wschód, zostali już niemal otoczeni i Meggie rozróżniała szczegóły niewidoczne wcześniej poprzez jednolitą ścianę ognia. Teraz widać było czarną sylwetkę drzewa w jarzącej się pomarańczowej obwódce. Tańczące w powietrzu jak psotne duszki rozżarzone węgle. Żółte, pulsujące serca wypalonych drzew. Deszcz wirujących iskier z rozpadającego się eukaliptusa. Płomienie liżące raptem to, co do tej pory opierało się nienasyconemu napastnikowi. Meggie wiedziała, że tego widoku nie zapomni, póki będzie żyła.

Nasilające się podmuchy wiatru zmusiły kobiety do wdrapania się po gałęziach glicynii na blaszany dach. Uzbrojone w mokre worki, parząc mimo takiej osłony ręce i kolana, gasiły węgle na rozgrzanym dachu, żeby przypadkiem nie zajęły się ogniem drewniane krokwie pod spodem. Ale najsilniej paliło się dziesięć mil na wschód, w Beel-Beel.

Zaledwie trzy mile dzieliły dwór w Droghedzie, położonej najbliżej miasteczka, od wschodniej granicy posiadłości. Sąsiadowała z nią farma Beel-Beel, a dalej na wschód – Narrengang. Kiedy prędkość wiatru wzrosła z czterdziestu do sześćdziesięciu mil na godzinę, cały okręg wiedział, że jeśli nie spadnie deszcz, pożar potrwa wiele tygodni, wypalając setki mil najlepszej ziemi.

Domy nad strumieniem przetrzymały groźny atak żywiołu, ratowane przez Toma, który jak oszalały to napełniał beczkowóz, to lał wodę. Ledwie jednak wiatr się wzmógł, domy zajęły się i Tom odjechał ze łzami w oczach.

– Lepiej padnij na kolana i dziękuj Bogu, że wichura nie zerwała się, kiedy czoło pożaru było jeszcze na zachodzie – rzekł Martin King. – Wtedy i dwór poszedłby z dymem, i my wraz z nim. Boże święty, żeby tylko w Beel-Beel dali sobie radę!