Robert Sheckley
Pułapka
Samish, potrzebuję twojej pomocy! Sytuacja staje się niebezpieczna. Czy możesz przybyć natychmiast?
Miałeś rację. Ziemianie to istoty podstępne i nieodpowiedzialne. I nie są takimi głupcami, na jakich wyglądają. Zaczynam wierzyć, że subtelność czułek nie jest jedynym kryterium inteligencji.
Jakiż żałosny zamęt, Samish! A mój plan wydawał się przecież bezbłędny!
Ed Dailey spostrzegł o parę kroków od chaty coś metalowego. Ale był jeszcze zanadto zaspany, żeby chciało mu się podejść i obejrzeć to z bliska.
Zbudził się wkrótce po świcie i wyszedł na palcach, żeby rzucić okiem na niebo.
Przez całą noc lało jak z cebra i teraz deszcz ściekał z liści drzew pobliskiego lasu. Samochód wyglądał jak porzucony wrak, a ścieżka tonęła w błocie.
Na progu chaty stanął w piżamie jego przyjaciel, Thurston. Jego okrągła twarz, spokojna jak u Buddy, była nabrzmiała od snu.
— Zawsze leje w pierwszym dniu wakacji — oświadczył. — Takie już prawo natury.
— Dobry czas na łowienie pstrągów — poddał Dailey. — Raczej na to, żeby rozpalić ogień na kominku i napić się czegoś rozgrzewającego.
Od jedenastu lat dwaj przyjaciele przywykli spędzać razem jesienny urlop, choć z różnych powodów.
Dailey namiętnie kochał wszystko, co należało do ekwipunku. Sprzedawcy sklepów z artykułami sportowymi odziewali go w przedziwne skafandry, w jakich można by tropić na szczytach ślady śnieżnego człowieka.
Sprzedawali mu małe, cudowne kochery, które nie gasły podczas najgwałtowniejszych huraganów, a także wspaniałe noże z najlepszej szwedzkiej stali.
Dailey lubił nosić u pasa płaską manierkę, a na ramieniu karabinek z niebieskiej stali. Co prawda karabinek rzadko służył do innych celów niż do otwierania puszek z konserwami. Albowiem na przekór swym marzeniom, Dailey był człowiekiem spokojnym i muchy by nie skrzywdził.
Jego otyły przyjaciel Thurston miał skłonność do zadyszki i zawsze potrafił znaleźć dla siebie najlżejszą wędkę i najmniejszy plecak. Zawsze z początkiem drugiego tygodnia urlopu umiał tak pokierować polowaniem, żeby znaleźć się nad brzegami jeziora. Były tam małe, wygodne knajpki, w których Thurston nareszcie czuł się znowu w swoim żywiole.
Te odrobiny sportu były raczej wskazane dla dwóch ludzi zza biurek — koło czterdziestki, nieco już ociężałych i przygarbionych. Wracali brązowi i odświeżeni, z nowym zapałem do pracy i z odnowioną czułością dla swych drogich małżonek.
— No to chodźmy się napić — zgodził się Dailey, nie dając się długo prosić. — Hola, a cóż to takiego? spojrzał na metalowy przedmiot przed chatką.
Rozsunąwszy wysoką trawę, znalazł się wobec czegoś w rodzaju szkieletu zbudowanego z metalowych płaskich listewek, którego górną część można było usunąć. Na jednej z owych listewek znajdował się napis: SIDŁA — PUŁAPKA.
— Skąd to wytrzasnąłeś?
— To nie ja, zapewniam cię.
Dailey odkrył małą, plastikową etykietkę, zawieszoną z boku aparatu. Zdjął ją i przeczytał:
Drogi przyjacielu, przedstawiamy ci oto SIDŁA — PUŁAPKĘ o nowej, rewolucyjnej konstrukcji. Ażeby zapoznać publiczność z naszymi SIDŁAMI, ofiarowujemy ten egzemplarz całkowicie bezpłatnie! Z pewnością potrafi pan ocenić ten specjalny i z niczym nieporównywalny system chwytania malej zwierzyny, pod warunkiem, że zastosuje się pan dokładnie do instrukcji podanych na odwrocie. Życzymy powodzenia i pomyślnego polowania!
— Nigdy nie widziałem czegoś podobnego… Myślisz, że oni postawili to tutaj w nocy? — spytał Dailey.
— Nie wiem.
— Co! Nie interesuje cię to?
— Jeżeli mam być szczery, niespecjalnie. Jeszcze jeden z ich reklamowanych „cudów”. Jest tego na tuziny. Sidła na niedźwiedzie firmy Abererombie Fitch. Pułapka na jaguary firmy Battler. Przynęta na krokodyle firmy…
— Ale nigdy jeszcze nie widziałem sideł tego rodzaju rzekł Dailey w zamyśleniu. — Niezła reklama, tak to tutaj zostawić.
— Potem ci przyślą rachunek — cynicznie odparł Thurston. — Idę robić śniadanie. Ty zajmij się naczyniem.
Wrócił do chaty, podczas gdy Dailey studiował notatkę wydrukowaną na odwrocie etykietki:
Należy umieścić SIDŁA — PUŁAPKĘ na polance i łańcuchem, przymocowanym do kadłuba aparatu, przywiązać je do najbliższego drzewa. Nacisnąć guzik nr 1, umieszczony w podstawie. Teraz wasze SIDŁA są odbezpieczone. Należy odczekać pięć sekund i nacisnąć guzik nr 2. Teraz wasze SIDŁA funkcjonują. Następnie należy już tylko czekać. A potem naciśnijcie guzik nr 3. Otwórzcie SIDŁA i wyjmijcie ZDOBYCZ.
Uwaga! SIDŁA muszą być stale zamknięte, z wyjątkiem chwili, w której wyjmuje się ZDOBYCZ. Nie ma potrzeby otwierania SIDEŁ po to, aby mogły ZDOBYCZ schwytać, gdyż funkcjonują one na zasadzie ultraosmozy i wciągają ZDOBYCZ za pomocą bezpośredniej indukcji.
— Fiu! Czego to ludzie nie wymyślą! — gwizdnął Dailey z podziwem.
— Śniadanie gotowe! — zawołał Thurston.
— Pomóż mi najpierw zainstalować pułapkę.
Thurston, ubrany teraz w szorty i w pstrą koszulę, wyszedł z chaty i patrzył na pułapkę z powątpiewaniem.
— Nie sądzisz, że lepiej byłoby tego nie ruszać?
— Ależ dlaczego? A może złapie się lis, kto wie?
— A po co chcesz złapać lisa?
— Żeby go wypuścić! Cała przyjemność polega na schwytaniu… Pomóż mi to podnieść.
Sidła były zdumiewająco ciężkie. We dwóch zaledwie mogli je odciągnąć o pięćdziesiąt metrów od chaty. Dailey przywiązał je do jodły, a potem nacisnął guzik nr 1. Sidła zaczęły wydawać lekki blask. Thurston, zaniepokojony, cofnął się o krok.
Po pięciu sekundach Dailey nacisnął drugi guzik.
Las ociekał kroplami deszczu po ostatniej ulewie. Wśród drzew przebiegały wiewiórki, a długie trawy poruszały się aksamitnym szmerem. Sidła leżały nieruchomo, ich szkielet lekko fosforyzował.
— Chodźże — powiedział Thurston. — Jajecznica wystygnie.
Samish, gdzie jesteś? Coraz pilniej cię potrzebuję. Moja mała planetoida została przewrócona do góry nogami!
Jesteś moim przyjacielem, Samish, jesteś przyjacielem mojego dzieciństwa, świadkiem mojego ślubu. Jesteś też przyjacielem mojej pięknej Fregel. Liczę na ciebie.
Nie spóźnij się.
Ziemianie uznali moją pułapkę za zwykłe sidła i nic ponadto. I natychmiast jej użyli, tak jak oczekiwałem. Niewiarygodna ciekawość tych istot jest przecież znana.
Tymczasem moja żona przyjechała do mnie wesoła, szczęśliwa, że opuściła miasto. Wszystko składało się doskonale.
Podczas śniadania otyły Thurston, wdając się w uczone szczegóły, tłumaczył z przekonaniem, że sidła nie mogą funkcjonować, skoro się ich nie otworzy, tak żeby zdobycz w nie wpadła. Chudy Dailey uśmiechał się pobłażliwie i opowiedział mu o osmozie i przenikaniu. Gdy już pomyli i osuszyli naczynia, poszli poprzez wilgotną, elastyczną łąkę w stronę sideł.
— Patrz! — wykrzyknął Dailey.
W sidłach coś było, coś przedziwnego, co miało wielkość królika, lecz w kształcie i kolorze przypominało zielone jabłko. „Zwierzę” miało wydłużone oczy na końcu wystających czułek i wyciągało ku nim kleszcze jak u kraba.
— Już nigdy nie będę pił rumu przed śniadaniem oświadczył Thurston. — Od jutra. Daj mi manierkę.