Mam nadzieję, że oceniasz doskonałość mego planu. Wystarczyło mi się upewnić co do współpracy Ziemian, co do tego, że przekaźnik materii będzie obsługiwany z obu stron. Podrzuciłem go im jako sidła, bo Ziemianie nie wierzą w byle co. I w końcu wysłałem im swoją żonę. Może jakoś spróbują z nią żyć! Ja już dłużej nie mogłem! Mój plan był absolutnie niezawodny! Nikt nigdy nie znajdzie ciała mojej żony! Ziemianie zawsze chowają wszystko, co znajdą. Nikt nie będzie mi nigdy mógł niczego dowieść.
Otoczenie małej chaty straciło swój spokojny, wiejski wygląd. Ślady opon krzyżowały się tam i z powrotem na błotnistej ścieżce. Ziemia była zasłana żarówkami fleszów, pudełkami od papierosów, papierkami od cukierków. Ale po kilku godzinach szalonego ruchu wszyscy odjechali. Zostało tylko niewyraźne rozgoryczenie.
Dailey i Thurston stali przed pustymi sidłami, patrząc na nie z rozpaczą.
— Co się stało tej przeklętej maszynie? — spytał Dailey i z wściekłością kopnął aparat.
— Może po prostu nie ma już nic więcej do schwytania — mówił Thurston.
— To niemożliwe. Dlaczego mogła schwytać cztery nieznane zwierzęta, a potem nagle już nic?
Ukląkł przy sidłach i dodał z goryczą:
— Co za idioci, ci faceci z muzeum! I dziennikarze!
— Szkoda, że w chwili, kiedy te typki z muzeum przyjechały, zwierzęta były już nieżywe. To musiało im się wydawać podejrzane.
— Te głupie stworzenia nie chciały jeść. Nic na to nie poradzę. To zupełnie nie jest moja wina! Już nie mówię o dziennikarzach… Sądziłem, że nasze wielkie gazety przyślą trochę inteligentniejszych reporterów.
— Same zwierzaki byłyby wystarczającą sensacją. Nie powinienem był obiecywać, że złapiesz jeszcze inne zwierzęta. Od tej chwili zaczęli posądzać nas, że opowiadamy im zmyślone historyjki; w nasze sidła nic już nie wpadło.
— Naturalnie, że obiecałem! Skąd mogłem wiedzieć, że ta przeklęta maszyna zatrzyma się za czwartym razem! I czemu oni, do diabła, się śmiali, kiedy im mówiłem o osmozie?
— Nic z tego nie zrozumieli — odparł Thurston znużonym tonem. — Wiesz, w gruncie rzeczy myślę, że nikt nigdy nie rozumie nic z tego, co się do niego mówi. Jedźmy nad jezioro i zapomnijmy o tym wszystkim.
— Nie! Ten aparat musi zacząć działać! Musi!
Dailey odbezpieczył sidła i nastawił je, a potem obserwował je przez kilka sekund. Wreszcie otworzył ruchomy wierzch.
Wsunął rękę do środka i krzyknął:
— Moja ręka! Nie mam jej! Straciłem rękę! Odskoczył do tyłu.
— Ależ masz ją, spójrzże — odrzekł Thurston uspokajająco.
Dailey patrzył na swoje obie ręce i pocierał jedną o drugą, lecz upierał się przy swym twierdzeniu.
— Moja ręka zniknęła we wnętrzu sideł, zapewniam cię. — Tak, tak — łagodnie potakiwał Thurston. — Myślę, że mały odpoczynek nad jeziorem znakomicie ci zrobi.
Dailey znowu pochylił się nad sidłami i zanurzył w nie rękę. I ręka zniknęła. Zanurzył ją głębiej i spostrzegł, jak jego ramię znika aż do barku. Spojrzał na Thurstona z uśmiechem triumfu.
— Rozumiesz już teraz, jak to działa — rzekł. — Te zwierzęta nie przyszły tutaj z niezbadanej okolicy.
— Więc skąd?
— Stamtąd, gdzie w tej chwili znajduje się moja ręka, gdziekolwiek by to było… Chcą innych zwierząt, co? Uważają mnie za łgarza, hę? Ja im pokażę!
— Ed, nie rób tego! Nie wiesz, czy…
Ale Dailey włożył tym razem nogi do sideł. I nogi zniknęły. Powoli pogrążał się w sidłach całym ciałem. Wkrótce widać mu już było tylko głowę.
— Życz mi powodzenia — rzekł do Thurstona. — Ed!
Dailey zacisnął nozdrza, zanurzył się i znikł.
Samish, jeśli natychmiast nie przyjdziesz, będzie już za późno. Nie mogę dłużej porozumiewać się z tobą. Olbrzymi Ziemianin zupełnie splądrował moją planetoidę. Co mu tylko wpada w rękę, wysyła przez przekaźnik. Wszystko jest w ruinie. Samish, ten potwór chce mnie schwytać jako okaz nieznanego gatunku! Nie ma ani chwili do stracenia!
Samish, co cię właściwie zatrzymuje? Ciebie, mojego najlepszego przyjaciela???
Co? Samish? Co ty mówisz? Ty i Fregel? Nie, nie mówisz tego poważnie! Opamiętaj się, Samish! Przez wzgląd na naszą przyjaźń!