— Po co wam to? — spytał Swami.
— O! — zaśmiał się złowrogo Amerykanin i szczęki poruszyły mu się pod skórą. — Gdybym miał dziesięć ładunków, już bym coś wymyślił! Zatańczyliby u mnie!
Hindus nie odezwał się, wrzucał kamienie na taczki.
Wreszcie zawyła tak oczekiwana syrena. Jeńców zebrano przed wyjściem z kamieniołomu, przeliczono, zakuto w kajdanki. Ruszyli w milczeniu nad potokiem. Słychać było tylko groźne okrzyki konwojentów i warczenie psów.
Minął wieczorny apel. Jedni położyli się spać, inni śpiewali cicho tęskne pieśni, jeszcze inni łatali podartą odzież. Harry wywołał przyjaciół na dwór. Spacerowali wolno za barakiem, rozglądając się co chwila na wszystkie strony, żeby uniknąć zbędnych świadków.
— Mam taki plan — szeptał Harry. — Postarać się o ładunki dynamitu, przygotować je. Potem porwać wywrotkę. Obita jest żelazem. Podjechać do warty. Obrzucić ją ładunkami dynamitu. Potem przez most na autostradę. Przejechać dziesięć, piętnaście kilometrów, auto do potoku, a sami — w góry!..
— Dobra! — ucieszył się Mychajło, błyskając jasnymi oczami. — Dla wolności warto zaryzykować! Tylko jak zdobyć dynamit? Jak?
— W obozie mogą być judasze — rzekł Harry. — Na pewno są. Nie można ufać wszystkim… A ten twój rodak?
— Bojak? Jeszcze go nie znam… Zdaje się, że to dobry człowiek.
— Zaczekajcie, przyjaciele — odezwał się Swami. — Jeszcze trochę poczekajcie. Może wymyślimy coś innego…
— Co innego? — Amerykanin wzruszył ramionami. — Przejść przez ścianę na wylot? Postarać się o czapkę-niewidkę?
— Nie — poważnie odparł Hindus. — Twój plan jest najlepszy. Ale o dynamicie raczej jeszcze nie mówmy nikomu. Sam postaram się go zdobyć…
— Jak?
— Pozwolisz, że tego nie powiem.
— Nie rozumiem.
— Harry, a dlaczego Swami nie miałby wykazać potęgi jogi? — zapytał zjadliwie Mychajło. — Przecież może uciec tak, że go nikt nie zobaczy. Jogowie umieją hipnotyzować. Dlaczego Swami nie miałby spróbować?
— Mógłbym się stąd wydostać — rzekł Hindus poważnie. — Mógłbym nie znaleźć się w niewoli…
— Więc dlaczego…
— To jest właśnie najistotniejsza różnica między nami a Europejczykami — powiedział w zamyśleniu Swami. — Siły jogi nie można wykorzystać dla siebie. Kto chce tak robić — degraduje ją do czarnej magii. Siła jogi — to siła całej ludzkości. Można jej używać tylko dla wspólnego dobra.
— Nie rozumiem — wzruszył Harry ramionami. — Czy uciekam po to, żeby zrobić coś dobrego dla ludzi? Najpierw dla mnie, a potem dla innych…
— Jezuicka filozofia — odpowiedział niewzruszenie Swami. — Oszukać można nawet siebie, lecz istnieje prawda obiektywna, której się nie ominie. Na razie nie trzeba mówić o tym. Nadejdzie czas, wtedy powiem wam wszystko…
— Po prostu zawracasz nam głowę, Swami — machnął ręką Harry. — Opowiadasz bajeczki, legendy. Gdzie są dowody? Gdzie są realne siły? Już wolę coś robić własnymi rękami, niż czekać na cud…
— Cudów nie ma — odparł spokojnie Hindus, jego oczy zabłysły łagodnie. — Istnieją siły znane i siły nieznane. To, co wy nazywacie cudem, będzie w przyszłości czymś zwyczajnym. Trzeba osiągnąć taki poziom, żeby te siły nie były cudem.
— Chodźmy do baraku. Kapo może zauważyć, że spacerujemy tutaj, i wtedy będziemy dopiero mieli cud! — odezwał się Mychajło. — Dogadamy się lepiej po cichu, na pryczy…
Przyjaciele wrócili do baraku. Zapadł mrok. Horyzont purpurowiał jeszcze pasiastymi chmurami. Jeńcy układali się do snu. Harry wyciągnął się na sienniku i odwrócił do ściany. Hindus zamienił spojrzenie z Sahajdakiem, wskazując głową na Amerykanina.
— W gorącej wodzie kąpany — powiedział. — Nie ma cierpliwości. Ale cierpliwość kształtuje się w męce. Nie szkodzi, niech się męczy…
Swami usiadł na brzegu nar, zamyślił się. Zdawało się, że rozmawia z kimś. Twarz skupiona, spojrzenie utkwione w przestrzeni, ciało napięte. Kogo on widzi, gdzie?
Mychajło dziwił się, ale nie zakłócał przyjacielowi spokoju. A gdy Swami poruszył się, zapytał cicho:
— Swami, czy ty naprawdę wierzysz w twoje urojenia?
— Jakie urojenia, Mychajło? — zdziwił się Hindus, mrużąc oczy. Zdjął zawój, zaczął rozczesywać gęste włosy. — O czym ty mówisz?
— No, czy wierzysz w tych twoich bogów? Agni, Brahma, Wisznu… i jeszcze jakichś, już zapomniałem…
Swami roześmiał się bezgłośnie. Przysunął się do Sahajdaka i objął go za ramiona.
— Jesteś nieukiem, przyjacielu. Nie obrażaj się, lubię cię. Zanim się coś skrytykuje, trzeba tę rzecz dobrze poznać. Po prostu nie wierzę w takich bogów, jakich czczą analfabeci hinduscy. Dla nich Agni, Siwa, Brahma — to kosmiczne kolosy o ludzkich obliczach, z rękami, nogami, z bronią, pałacami, królestwami. Dla mnie są to tylko symbole. Symbole sił natury i żywiołów…
— Jakie symbole?
— Takie same, jakie zna nauka na Zachodzie. Przecież wy stworzyliście terminy: pole magnetyczne, kwanty, grawitacja, atom, czas, przestrzeń i wiele innych. U nas, filozofów wschodnich, określa się te wszystkie pojęcia pewnymi imionami. Przysuń się tutaj, do ściany, to ci zwięźle opowiem o tym…
— A Harry? Zbudzimy go?
— Nie trzeba. Opowiem mu innym razem… jeżeli zechce. Na początek alfabet naszych Wed…
— Słyszałem o nich. Czy to są hymny religijne?
— Hymny. Tkwią w nich ziarna kosmogonii hinduskiej. Odwieczna filozofia przyrody. Powstała przed wielu tysiącami lat. Poza tym, jest to również cudowna poezja. Chcesz, zarecytuję ci mały fragment wstępu? W wolnym przekładzie…
— Proszę bardzo…
— Więc słuchaj…