Выбрать главу

— Tak i nas… kiedyś…

Swami i Mychajło milczeli.

Tego wieczoru nikt nic nie opowiadał. Leżeli cicho, pogrążeni w ciężkich rozmyślaniach. Potem Sahajdak niepostrzeżenie przekradł się do Bojaka, który spał koło drzwi, i obudził go. Bojak łypnął na chłopca zaspanymi oczami, zdziwił się.

— Czego chcesz?

— Chcę ci coś powiedzieć — wyszeptał Mychajło.

Starosta ziewnął, popatrzył na zakurzoną żarówkę, wzruszył ramionami. Kiwnął palcem na Mychajłę, podszedł do drzwi. Zatrzymał się w małym korytarzu, wyjrzał przez szparę. Potem zmierzył Mychajłę podejrzliwym spojrzeniem od stóp do głów.

— Czego chcesz? Mów…

— Bojaku, dłużej tak nie można — powiedział zdenerwowany Mychajło.

— Jak nie można? — pochmurnie powtórzył pytanie starosta.

— Milczymy, padamy pod ciosami. Jak bydło. Umieramy. Na froncie nie baliśmy się iść pod kule, a teraz… Serce nie wytrzymuje, rodaku! Rozumiesz? Ot, nie wytrzymam, rzucę się na gadów!

— Cicho, głupcze! — szepnął Bojak, chwytając chłopca za ramię. — Też się znalazł bohater! Tu wszyscy są żołnierzami, patrzyli śmierci w oczy! No, rzuć się, zastrzelą cię jak psa! A co dalej? Tym, co żyją, jeszcze trudniej będzie coś zrobić!

— Bojaku! — westchnął błagalnie Mychajło. — To wy coś…

— Milcz! Ani słowa! Ściany mają uszy. Coś się robi. Będę teraz liczyć także na ciebie. A jak twoi sąsiedzi… sojusznicy?

— Ręczę jak za siebie. To ludzie ze stali!

— Ze stali! Nam trzeba żywych, z ludzkim sercem. Uważaj, żebyś się nie pomylił! Idź, ale ostrożnie — w baraku są szpiedzy! Dla pewności posiedź na kiblu, żeby uniknąć podejrzeń.

Kiedy Sahajdak wrócił na swoje miejsce, Hindus otworzył oczy i zapytał niedosłyszalnym szeptem:

— Gdzie byłeś?

— Rozmawiałem ze starostą…

— No i co?

— Jest nadzieja…

Rishideva zamilkł, nie odzywał się więcej. Obaj długo nie spali, patrząc na szary sufit baraku, póki fale snu nie przesłoniły oczu.

O świcie, po pobudce, weszli do baraku żołnierze. Kazali Rishidevie, żeby poszedł z nimi. Zaniepokojony Mychajło popatrzył na towarzysza i zapytał:

— Dokąd cię wzywają?

— Nie wiem — rzekł Swami, zeskakując z pryczy. — Spokojnie, przyjacielu. Wszystko będzie dobrze…

Żołnierze zaprowadzili Hindusa do komendanta obozu. W gabinecie siedział oficer niemiecki w mundurze pułkownika. Koło biurka stał mężczyzna w mundurze niemieckim bez naramienników. Z uśmiechem patrzył na Swamiego. Rishideva zdziwił się — człowiek ten był niewątpliwie Hindusem. Obcy zrobił krok naprzód na spotkanie Rishidevy i złożył dłonie w tradycyjnym powitaniu wschodnim.

— Witam cię, Swami Rishidevo!

— Ty mnie znasz? — zapytał zdumiony jeniec.

— Znam. Spotykałem cię w himalajskim aśramie. Któż ciebie nie zna — ulubionego ucznia Bezimiennego Guru?

— Jak się nazywasz?

— Atmananda. Możesz mi mówić po imieniu.

Rishideva uśmiechnął się nieznacznie, nie odezwał się.

Następnie przeniósł spojrzenie na oficera, który z ciekawością przysłuchiwał się rozmowie Hindusów.

— Doskonale, Atmanando. Ale mam nadzieję, że nie zostałem wezwany dla prowadzenia towarzyskiej rozmowy?

— O nie! — uśmiechnął się z uznaniem Atmananda. — Sprawa jest poważna. Byłem zdziwiony, kiedy dowiedziałem się, że jesteś w niewoli. A jeszcze dziwniejsze było to, że wstąpiłeś do korpusu ekspedycyjnego. Do kogo przystałeś, mądry Rishidevo? Do odwiecznych tyranów, do pyszałkowatych Anglosasów, którzy od wieków wyzyskują nasz naród?

— Jak na ciebie zbyt wiele słów — zachmurzył się Swami. — Przecież wiesz, że jestem daleki od demagogii. Wielka Brytania jako imperium dożywa swych ostatnich dni. Nie ona jest groźna, ale dyktatura nowych pretendentów do panowania nad światem!

Atmananda rzucił na oficera ogniste spojrzenie, zacisnął cienkie sine wargi.

— Więc pogadajmy krótko. Czarnemu Zakonowi potrzebni są tacy ludzie jak ty. Toczy się ostatnia bitwa. Stawaj w szeregach zwycięzców. Jesteś przecież jogiem, powinieneś się wznieść nad wszelkie tendencje pseudohumanizmu!

— Kto jest zwycięzcą? — zapytał spokojnie Rishideva.

— Wielki Nieznany. Wybrał on na wykonawcę swojej woli Niemcy i Hitlera. Kto powstrzyma go, jeśli siły kosmiczne stoją po jego stronie?!

Rishideva zamyślił się. Zrozumiał, że nadeszła decydująca chwila. I nie tylko dla niego, lecz także dla towarzyszy. Niepohamowany Harry, niebieskooki jankes, szczery Mychajło z dalekiej Ukrainy. Co się z nimi stanie, jeśli on zginie? Ostrożnie, ostrożnie! Nie wolno zhańbić się ugodą z ciemnością, ale nie należy jej drażnić przedwcześnie.

— Słońce śle swoje promienie na ziemię, by dać życie i radość wszystkiemu co żywe — powiedział cicho. — Nawet drobne owady poruszają się dzięki jego sile. Istota słońca — to miłość. Wasz Wielki Nieznany zalewa krwią naszą planetę, wkłada narzędzia zniszczenia w ręce schizofreników i morderców. On jest przeciwieństwem słońca.

— To jest twoje ostatnie słowo? — zapytał złowrogo Atmananda i oczy mu pociemniały.

Rishideva milczał.

Oficer niemiecki bez słowa podniósł się, z zainteresowaniem obejrzał Rishidevę od stóp do głów, stanął za nim i z rozmachu uderzył go kastetem w głowę.

Swami zemdlał.

Kiedy odzyskał przytomność, ujrzał Atmanandę siedzącego przy biurku i oglądającego swe paznokcie. Atma-

nanda, widząc, że Swami ocknął się z omdlenia, uśmiechnął się sarkastycznie i pokiwał głową.

— Myślałem, że jesteś mądrzejszy, Rishidevo. Czego się tam nauczyłeś, w himalajskim aśramie? Kontemplacji? Modlitwy? Czym jest najświętsza modlitwa wobec konkretnej siły? Najwyższy czas, żebyś zrozumiał tę prostą prawdę. Niepotrzebnie odrzucasz moją propozycję. Od tysięcy lat joga głosi naiwną miłość, a świat przegryza gardło sobie samemu. Dość tego! Wielki Nieznany bierze władzę w swoje ręce. Śmiecie inwolucji zostaną zmiecione, a ci, którzy pozostaną, będą żyli w świecie ładu. Czy chciałbyś zostać jego szermierzem?