Выбрать главу

Rishideva w milczeniu podszedł do taczek i zatrzymał się. Kapo dał znak Sahajdakowi:

— Wrzucaj kamienie. Ale dużo!

Mychajło, ocierając dłonią krew z czoła, pośpiesznie wrzucił na taczki kilka kamieni. Hindus ujął uchwyt, chciał odwieźć ładunek.

— Stój — warknął kapo. — Mało! Wrzucaj jeszcze! Jeszcze! Słyszysz, co mówię?

— Przecież on nie da rady — powiedział Mychajło.

— Więcej! — wściekał się Niemiec. — Tak! Teraz wieź!

Rishideva z wysiłkiem ruszył taczki z miejsca, kołysały się na desce, zataczały się. Hindus napiął wszystkie mięśnie, twarz mu zszarzała. Łkanie wybuchło w piersi Mychajły. Chciał rzucić się na wroga, chwycić go za gardło i rwać na strzępy, gryźć, deptać nogami. Jeńcy, którzy pracowali w pobliżu, odwracali się, pochyleni, kruszyli szybko głazy. Kapo szedł obok Swamiego, rechotał wymachując pałką. Na wzniesieniu przed pagórkiem taczki przewróciły się z hałasem, kamienie rozsypały się. Kapo zaklął i uderzył Hindusa w plecy. Swami nie krzyknął, błyskawicznie skoczył w bok. Pałka podniosła się nagle do góry, lecz nie opadła. Rishideva patrzył na Niemca groźnym spojrzeniem. Niemiec cofnął się, twarz drgała mu nerwowo, oczy biegały.

— Zaraz — mamrotał — zaraz sprowadzę konwojentów. Ty u mnie zapłaczesz! Ty u mnie zapłaczesz, podły bydlaku!

Odwrócił się i rzucił biegiem do najbliższego posterunku. Swami, dysząc ciężko, zbliżył się do przyjaciół. Uśmiechnął się boleśnie. Skinął na Harry’ego. Dotknął palcami ręki Mychajły.

— Koniec. Przyszedł czas. Szukajcie pod tym głazem…

— Co? Co powiedziałeś? — zawołał Mychajło.

— Domyślicie się. Żegnajcie.

Hindus raptownie puścił się pędem w stronę urwiska. Jeńcy patrzyli za nim zdumieni, lecz milczeli. Amerykanin powiedział smutno, z gorzkim uśmiechem:

— Oszalał! Zabiją go…

Widać było, jak Hindus wspina się na występ skalny i zręcznie wchodzi na nieomal pionową ścianę. Jeńcy wstrzymali oddech. Nie słychać było nawet uderzeń młotków, tylko samochody warczały cicho. Nagle rozległo się wycie syreny. Huknęły wystrzały. Jeńcy upadli na ziemię.

— Padnij! — zawołał Harry, chowając się za skałę. — Zabiją!

Mychajło skrył się za głazem. Wzruszony patrzył na małą zieloną postać wdrapującą się po stromym zboczu. Dokoła niej wybuchały małe fontanny pyłu, wznoszone przez kule bijące w granit skał, lecz Swami nie zatrzymywał się.

Łzy zalewały Mychajle oczy, usta szeptały machinalnie:

— No, jeszcze trochę, jeszcze troszeczkę! No, Swami, pośpiesz się!..

Wiedział, że nie ma nadziei, wiedział, że dla Hindusa nie ma ratunku, lecz wkładał całe serce w milczącą modlitwę, w niewidzialną obronę, jaką dusza posyłała skazanemu na śmierć przyjacielowi.

Z posterunku rozległ się terkot następnego karabinu maszynowego i kilku automatów. Nad pionową ścianą, po której pełzł Hindus, skłębiły się chmury pyłu. Zdumieni więźniowie widzieli — Swami nie pada, zbliża się do wierzchołka pierwszego grzebienia. Jeszcze trochę* jeszcze chwila, a kule już nie dosięgną zbiega!

Hindus sięgnął rękami do zbawczego gzymsu, podciągnął się w górę, stanął na skale. I nagle upadł.

Mychajło krzyknął, odwrócił się, zapłakał z rozpaczy. Strzelanina ucichła. Koło Sahajdaka rozległy się kroki, głos Harry’ego:

— Wstawaj, Mychaj… Swamiego nie ma…

Sahajdak podniósł się, zmętniałym spojrzeniem ogarnął towarzysza, szepnął gorzko:

— Jakże tak, Harry? Jakże tak?

Z lękiem popatrzył na skałę. A może to nieprawda? Może zdawało im się tylko? Nie, między głazami widać było wyraźnie zawój, zieloną koszulę. Nad górami krążyły z krzykiem ptaki. Od strony posterunku kontrolnego nadchodził kapo. Zrównawszy się z Sahajdakiem i Harry’m, powiedział pogardliwie:

— Patrzcie i pamiętajcie! Taki los spotka każdego, który spróbuje uciekać!

Mychajło bez słowa ładował kamienie. Kiedy kapo odszedł, powiedział zwracając się do Harry’ego:

— To są mity… zmyślenia… Biedny Swami pocieszał sam siebie. Guru, joga — to wszystko są urojenia… My tak samo zginiemy. Nie ma wyjścia z tej przeklętej pułapki…

Zamyślony Harry patrzył gdzieś w bok. Potem rzekł cicho:

— Co on chciał powiedzieć? Czego mamy szukać pod głazem?

Mychajło obojętnie machnął ręką i potoczył taczki do samochodu. Ogarnęło go uczucie beznadziejności, pogrążył się w apatii. Zgasła ostatnia iskra nadziei…

Wieczorem przyszedł do niego starosta, odprowadził na bok i zapytał chmurnie:

— Za co go utłukli?

— Proponowali, żeby przystąpił do nich — niechętnie odpowiedział Mychajło. — Ale nie chciał…

— To był dzielny człowiek — westchnął Bojak. — Nieprzekupny. A wśród nas jest wielu takich, co z przyjemnością… byle im tylko zaproponowano…

— Słuchaj, rodaku — zapalił się raptem Sahajdak, rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony. — Nie zapomniałeś o naszej rozmowie? Może masz przypadkiem znajomych… chłopców…

— Jakich chłopców? — starosta zmrużył chytrze oczy.

— Gorących… takich, co nie boją się niczego… można byłoby…

— Rozumiem — uśmiechnął się Bojak. — Ale z ciebie ziółko. Przypadkowo takiego nie mam. A nieprzypadkowo mam. Cyt! Ani słowa! A ty co myślałeś, że będziemy tu wegetować do śmierci? Twojemu sąsiadowi można zaufać?

— Jak sobie samemu — powiedział Mychajło, chwytając Bojaka za rękę. — Bojaku, bądź pewny! Tylko powiedz, kiedy…

— Dość! — skinął starosta. — Ani słowa więcej. Sam przyjdę, jak będzie trzeba…

Ruszył wzdłuż prycz, rozmawiając z jeńcami. Mychajło mrugnął do Harry’ego, proponując wyjście na dwór. Krążyli za barakiem, rozmawiając po cichutku.

— Masz jakieś nowiny? — zapytał ciekawie Harry.

Mychajło potwierdził kiwnięciem głowy. Niepostrzeżenie obejrzał się dokoła i rzekł cicho:

— Będzie dynamit!

— Kiedy? Prędko? — zawołał Amerykanin ściskając mocno rękę Mychajły.