Выбрать главу

— Cicho! Nie gnieć tak. Boli… Jeszcze nie wiem… Powiedzą nam…

Harry cofnął się o krok, stanął bez słowa. Patrzył na góry spowite wieczorną mgłą, na jaskrawy, pomarańczowy horyzont. Oczy mu błyszczały. A może to łzy? Mychajło obserwował go, dziwił się. Cóż to za dziwna istota — człowiek. Pełna sprzeczności i niespodzianek. Dziś Harry jest szczęśliwy, bo istnieje możliwość podjęcia strasznego ryzyka ucieczki. A może później, kiedy dożyje starości, ta chwila nieustraszonej śmiałości będzie mu się wydawała czymś nieprawdopodobnym.

— Swami — powiedział smutno Amerykanin. — Swami. Jeszcze trochę, a on…

— Swami mówił o mai — rzekł gorzko Sahajdak. — I sam żył w niej. Złudny światopogląd, złudne nadzieje…

Harry próbował zrozumieć, co powiedział Mychajło, powtórzył w zamyśleniu:

— Maja… Kto wie, czym ona jest?

Wrócili do baraku, w milczeniu zjedli wieczorną zupę, położyli się spać. Obaj żyli podwójnym życiem, podwójnym uczuciem: jeden strumień jak zwykle płynął w realnym świecie — odbywała się właśnie kontrola, wśród jeńców było gwarno, ktoś śpiewał tęskną piosenkę, gdzieś kłócono się: to Francuzi — a subiektywne pragnienie wyprzedzało rzeczywistość, tworzyło wymarzone obrazy. Wystrzały, eksplozje, ucieczka, gęste lasy i twarze ukochanych, bliskich ludzi. Oby tak się stało!

Sen nie przychodził długo. Mychajło zatonął w półśnie. Widział góry i — nad przepaścią — zwłoki Swamiego w zielonym mundurze wojskowym. Nad nim unoszą się czarne ptaki, siadają mu na piersi, wydziobują oczy. Mychajło chce rzucić się na nie, odpędzić je, by nie szarpały martwego towarzysza, lecz mięśnie nie słuchają go, ciało jest nieposłuszne. Gdzieś we mgle płyną przezroczyste postacie kobiece. Kto to jest? Rusałki czy duchy górskie? Widać zbolałe twarze, spracowane ręce. Nie, to nie rusałki, to matki, siostry, ukochane. Oto matka Mychajły. Chce upaść jej do nóg, opowiedzieć o swej niewoli, lecz nie czuje własnego ciała.

A kobiety nie widzą Mychajły, opłakują teraz żołnierza-Hindusa, mężnego kszatriję, który nie bał się śmierci. Nad nim zjawiają się postacie żołnierzy o smutnych pochylonych głowach i bezsilnie opuszczonych rękach. Płyną dźwięki smutnej pieśni — dawnej, a takiej znajomej, bliskiej. Z bólem pytają matki żołnierzy:

— Oj, wy kozaczkowie, oj, wy, młodziuteńcy. Gdzież są wasze spisy?

Ledwie uchwytnym westchnieniem toczy się nad górami odpowiedź synów, udręczonych niewolą, wrażą przemocą:

— Nasze spisy są u wroga gdziesik. A my sami w lesie.
—  Oj, wy, kozaczkowie, oj, wy, mlodziuteńcy, Oj, gdzież wasze konie? — Naszych koni mocny łańcuch broni, A my sami w niewoli…

Nagle Swami podnosi się z ziemi, rozgląda się. Słychać jego zdziwiony głos:

— Jak długo spałem… Ogarnęła mnie maja… Harry, Mychajło, gdzie jesteście? Słyszycie mnie?

Postacie matek, żołnierzy rozpłynęły się, czarne ptaki uleciały pod niebo, krzycząc złowieszczo. Sahajdak przebudził się, oblany zimnym potem. Za oknem ranek otwierał zaspane oko, na dolnych narach modlili się cicho Polacy.

Mychajło słyszał jeszcze przeciągłe słowa pieśni, głos Swamiego pełen wyrzutu rozbrzmiewał w świadomości. Co to takiego? Czyżby igraszki wyobraźni? Człowieka już nie ma, a jego wizerunek zjawia się w snach, dręczy i wprowadza zamęt w myślach…

Mychajło już nie mógł zasnąć. Wkrótce obudził się Harry. Umyli się szybko, zjedli śniadanie. Podszedł do nich Bojak. Powiedział cicho:

— Ja będę w waszej trójce. Byle nie natrafić na szpicla…

Dzień był pochmurny. Nad górami płynęły niskie ołowiane chmury. Spowiły ośnieżone szczyty, opadały w doliny. Przy wejściu do kamieniołomu rewidowano jeńców starannie, kazano zdejmować buty, zaglądano do ust. U dwóch jeńców znaleziono małe nożyki, zrobione z kawałków stali. Bito ich bezlitośnie wyciorami. Jeńcy, zasępieni, patrzyli w milczeniu na egzekucję. Po tym widowisku rozległ się sygnał rozpoczęcia pracy. Zadudniły taczki, rozległ się znienawidzony głos kapo.

Bojak popatrzył na skalny grzbiet i wzdychając powiedział:

— Leży. Nawet pochować człowieka nie można…

Mychajło w milczeniu popatrzył w tamtą stroną. Wszystko jak wczoraj. Zielony zawój, rękaw. Sen, sen — urojenie chorego umysłu…

Harry, który od razu podszedł do skały, przed którą leżały młoty i łomy, jakoś dziwnie krzyknął, a potem podbiegł do towarzysza. W jego oczach lśniły płomyki obłędu czy zuchwalstwa.

— Mychaju, powiedziałeś: maja?

— Co ci się stało, Harry? — spytał zaniepokojny Mychajło. — Czy nie jesteś chory?

— Ech, chyba nie! — stwierdził Bojak. — Ale jakoś dziwnie się zachowuje…

— Mychaju — powiedział nerwowo Amerykanin. — Swami żyje…

Mychajło rozejrzał się dokoła, wziął Harry’ego za rękę. Powiedział łagodnie:

— Dobrze, dobrze, Harry. Potem pogadamy. Rozumiem, że ci jest bardzo ciężko…

— Do licha! — burknął Harry. — Słuchaj, napisał do nas… Masz…

Amerykanin otworzył dłoń, w której trzymał maleńki prostokątny kawałek papieru.

— Czytaj. Tylko, żeby nikt nie zauważył…

Mychajło schwycił papierek, na którym było coś napisane po angielsku i po rosyjsku. Litery rozpływały się, z oczu Mychajły popłynęły łzy. Co to jest? Jak to jest możliwe? Przecież tam leży trup… Leży… A tu jest napisane: „Przyjaciele, zostawiam dwa automaty, dziesięć granatów. Porwijcie samochód. Pomogę wam. Swami”.

Mychajło przetarł oczy, jeszcze raz przeczytał list. Straszna fala chłodu uderzyła w plecy, przepłynęła przez ciało. Czyżby to prawda? A może to prowokacja wrogów? Chcą wykryć, kto przygotowuje ucieczkę?

— Co tam — szepnął Bojak. — Nie rozumiem, co się stało.

Mychajło nie odpowiedział, podszedł do Harry’ego i zapytał trwożnie:

— Prowokacja?

Amerykanin zaprzeczył ruchem głowy. Wskazał oczami na kamień.