— Jest wszystko. Dwa automaty. Zapasowe magazynki. Granaty…
— Ale w jaki sposób…
Stropiony Mychajło wskazał na góry.
— Nie wiem. Fakt — odparł Harry.
Sahajdak zwrócił się do Bojaka, który starannie układał deski pod taczki. Do pagórka podjeżdżał samochód.
— Bracie — powiedział podniecony. — Musimy zacząć teraz. Natychmiast…
— Co zacząć? — starosta nie zrozumiał go. — Powiedz, co się stało?
— Hindus nie umarł. Przekazał nam broń. Dopóki nie wykryli…
— Tak — rzekł Bojak. Splunął w ręce, chwycił za młot i uderzył kilkakrotnie w kamień. Potem odrzucił młot, nabrał głęboko powietrza w płuca, poskrobał się w kark. Podszedł do Harry’ego, pochylił się nad głazem. Jak zaczarowany spojrzał na oksydowane lufy automatów.
— Zawinąć we frencz. Który z was umie prowadzić samochód?
— Harry — odrzekł Mychajło.
— Idźcie pierwsi. Ja za wami. Granatami podzielimy się z towarzyszami. Oni dodadzą dynamitu, będzie weselej! Spieszcie się, ciągnijcie taczki, a ja pójdę i porozumiem się. Sygnałem będzie nasz napad. Kapo bierzemy na siebie…
Skinął głową i ruszył wzdłuż desek — mały, spokojny, barczysty. Nagle rozległ się jego dźwięczny głos:
— Weselej, weselej, bracia!
Mychajło i Harry przykryli broń szmatami, potem wzięli się do taczek. Ładowali i wozili w milczeniu, zaciekle, nie patrząc na siebie, jak gdyby w obawie, żeby upragnione, wymarzone nie stało się znowu złudą. Wkrótce powrócił Bojak, głośno wytarł nos i rzekł niedbale:
— W porządku…
— Zaczynamy? — zadrżał Mychajło.
— Poczekaj. Ten samochód już odjeżdża, pełno w nim kamieni. O, nadjeżdża drugi. Kapo — nożem. Sam się z nim uporam. Ty z kolegą załatwiacie kierowcę… No, chłopcy, we trzy taczki… Postarajmy się na ostatek…
Błyskawicznie umieścili broń w taczkach, obłożyli kamieniami. Serce biło Mychajle jak dzwon. Harr.y zbladł, ale był spokojny. Dowieźli taczki do samochodów. Bojak szedł pierwszy. Wrzucił kamienie do wywrotki, wskoczył do wozu i coś krzyknął. Od sąsiedniej grupy odłączył się kapo i podszedł do starosty. Rozległ się głuchy jęk. Kapo upadł. Mychajło błyskawicznie skoczył w dół, skierował automat na szofera. Kierowca wypuścił z rąk papierosa, wybałuszył przerażone oczy, coś mamrotał.
— Kładź się — syknął Harry.
Niemiec runął na ziemię. Mychajło ogłuszył go kolbą. Obok sąsiednich wozów już krzątali się jeńcy. Harry siedział w szoferce, włączał silnik.
— Wsiadać! — powiedział nerwowo Amerykanin.
Bojak i Mychajło wleźli do nadwozia, schylili się.
Chłopiec szczękał zębami, ręce mu drżały.
— Broń w pogotowiu? — rzeczowo zapytał starosta. — W porządku! Granatki? No, bracie, zabawimy się!
Wóz szarpnął i od razu przyśpieszył. Bojak krzyknął z wyrzutem:
— Sojusznik denerwuje się!
Za pierwszym wozem ruszyły trzy dalsze. Kamieniołom ucichł, oczekiwał czujnie. Przed bramę wyjazdową wybiegli strażnicy, jeden z wartowników podniósł ręce do góry.
— Granaty — powiedział głucho Bojak.
Zadudniły głucho eksplozje. Wartownię spowił kłąb dymu. Wesoło zaterkotały serie z automatów. Kilku wartowników upadło, psy zaczęły szczekać ze strachu i wściekłości. Z pomieszczenia wyskakiwali Niemcy, zagdakał karabin maszynowy. Bojak krzyknął, schwycił się za pierś, na jego szyi ukazała się krwawa plama, runął na dno nadwozia.
Harry wyprowadził wóz za bramę, skręcił ostro. Podskoczyły inne wozy, posypały się z nich granaty z ładunkami dynamitu. Straszne wybuchy rozniosły w strzępy drewniany budynek. Wystrzały ucichły. Tylko wśród resztek budynku słychać było skowyt psów.
Spoza skał wysunęła się postać w niemieckim mundurze, z automatem w ręku. Mychajło podniósł automat — powstrzymał go znajomy głos:
— Nie strzelaj, Mychajło!
Harry otworzył drzwiczki szoferki, zeskoczył, podbiegł do Hindusa i objął go. Śmiał się, błyskając białymi zębami, i ściskał Swamiego w niedźwiedzich objęciach.
— Dość, dość, Harry! — krzyknął Swami. — W drogę! Wkrótce ruszy pościg! Na autostradę!
Wlazł na pierwszą wywrotkę, zobaczył martwego Bojaka. Dotknął ręką czoła i piersi. Napotkał zdziwione, niemal przerażone spojrzenie Mychajły. Kamieniołom zaszumiał, jeńcy wsiadali do samochodów, wyjeżdżali za bramę. Harry wysunął się z kabiny, wołając:
— W góry, towarzysze! A tam — niech każdy wybiera sobie drogę!
Wozy ruszyły. Zaśpiewał wiatr, powiało chłodem. Zadudniła nawierzchnia mostu pod kołami. Na zakręcie, już po drugiej stronie potoku, w przerażeniu odskakiwały przed kolumną oszalałych wywrotek krowy, ludzie, kury.
Mychajło trzymał się kurczowo kabiny, z niedowierzaniem spoglądał na Hindusa. Skąd się wziął? I jak? Zmartwychwstał? Oczy nie mogą uwierzyć, uszy nie wierzą usłyszanym słowom, ale przecież on jest, jest! I dopomógł zerwać łańcuch niewoli!
Swami ma gołą głowę, zawój znikł, ubrany jest w niemiecki mundur. Na wietrze rozwiewa się jego gęsta czupryna, w brodzie zaczaił się chytry uśmiech. Spoziera na Mychajłę, milczy. Wreszcie chłopak nie wytrzymuje.
— Swami, jakżeż ty?
— Co?
— Przecież ciebie…
— Nie! Nie zabili mnie. Nawet nie zranili. Upadłem umyślnie. Żeby się uspokoili. Gdybym nie upadł — szukaliby w górach, wzmocniliby straże…
— A dziś? — zapytał zdumiony Mychajło. — Przecież tam leży…
— Strach na wróble — roześmiał się Hindus. — Zawój, koszula… A ja zdobyłem niemieckie szmaty…
— A broń?
— Za dużo chcesz wiedzieć — krzyknął Hindus. — Wystarczy już to, co się stało! Szkoda Bojaka! Dobry człowiek! Ale trudno, zginął za przyjaciół!
Kolumna wyjechała z autostrady na głuchą górską drogę. Dokoła jak mur wznosiły się lasy jodłowe, między drzewami snuły się gęste mgły. Harry podjechał nieco dalej i zatrzymał się nad urwiskiem. W dole szumiała mała rzeczka. Amerykanin wyszedł z kabiny.
— Co się stało? Dlaczego zatrzymaliśmy się?