— Kto chce, niech jedzie dalej — powiedział Harry. — Nie wiemy, dokąd prowadzi ta droga! Możemy napotkać żandarmów, esesmanów — wymordują nas wszystkich! Trzeba uciekać w góry. Podzielimy się na grupy — i w nogi.
Hindus i Mychajło przenieśli zwłoki Bojaka na ziemię. Zanieśli na ubocze, umieścili w zagłębieniu. Obłożyli darnią i kamieniami. Harry tymczasem uruchomił samochód i skierował go w stronę urwiska. Potem zepchnął dymiącą i rozlatującą się wywrotkę ze skał. Ten sam los oczekiwał pozostałe wozy. Jeńcy żegnali się, znikali między skałami, w gęstwinie leśnej. Swami, Mychajło i Harry zatrzymali się przez chwilę nad miejscem ostatniego schronienia Bojaka, zabrali broń i wyruszyli na oślep. Po drodze ustalili kierunek — dopomogły im buki pokryte mchem — jednomyślnie postanowili iść na południe. Gdzieś tam jest Jugosławia, partyzanci, potem będzie można przedostać się do ojczyzny. Byle wyżyć, byle nie znaleźć się znów w niewoli…
Aż do zmroku szli w milczeniu, czujnie, trzymając broń — w pogotowiu. Gdy natrafili na strumień, brnęli około kilometra w wodzie, by na wszelki wypadek zmylić ślady. Skały wspinały się jedna na drugą, ścieżek nie było, trzeba było nieustannie szukać przejść między głazami. Harry’emu odpadła podeszew od buta, Mychajło dopomógł przywiązać ją sznurkiem. Las rzedniał, ukazały się karłowate krzewy cedrowe. Droga przez nie była trudniejsza niż między skałami. W pewnym miejscu wyskoczyła z gęstwiny kozica i zaczęła miotać się wśród pokręconych gałęzi. Amerykanin podniósł automat, chciał strzelić; Swami powstrzymał go.
— Co ty? — krzyknął podniecony Harry. — Taka zdobycz! Jestem głodny jak rekin!
— My sami jesteśmy teraz zdobyczą — powiedział cicho Hindus. — Proszę cię, nie strzelaj. Zjedz kawałek chleba. Zabrałem ze sobą.
Swami wyjął z torby bochenek chleba i przełamał na połowę. Mychajło zaczął chciwie jeść, dziękując Rishidevie kiwnięciem głowy.
— Skąd to wziąłeś?
— Stamtąd, skąd i broń. W nocy nie było warty. Kamieniołom był pusty. Przedostałem się tam, zdjąłem kłódkę z drzwi kuchni. Jest tam mały skład, amunicja, produkty, broń, naboje.
— Dowiedziałeś się przedtem o wszystkim? — zaciekawił się Harry, żując chleb.
— Tak — odparł lakonicznie Swami.
— Miałeś szczęście — powiedział wesoło Amerykanin. — Lawina ognia, a jednak nie trafili. Serce mi zamarło…
— Miałem szczęście? — powtórzył Hindus, spoglądając jakoś dziwnie na przyjaciół. — Nie wiem. Ode mnie nic nie zależało.
— A od kogo? — zdziwił się Mychajło.
Swami nie odpowiedział. W zamyśleniu odłupał od pnia cedru smolistą narośl i powąchał ją, po czym spojrzał bacznie na Sahajdaka.
— Ciężko było? — zapytał ciepło.
— Ciężko — przyznał się chłopak. — Upadłem na duchu. Myślałem, że dużo nagadałeś, a naprawdę…
— Wiem… To jest właśnie najważniejsze, zachować wiarę i cierpliwość. Jeszcze Budda powiedział, że łatwiej jest znaleźć ascetę, który je liście i korzenie, niż człowieka cierpliwego. Ludzie pragną, by wszystko było po ich myśli, tak jak się przyzwyczaili…
Amerykanin dojadł chleb, zebrał okruchy z kolan, z żalem popatrzył na puste ręce. Zerwał kilka listków szczawiu i zaczął żuć. Hindus uśmiechnął się.
— Mam jeszcze dwa chleby. Starczy na dwa dni. A potem postaramy się gdzieś… No co, czas na nas?
Ruszyli dalej. Natknąwszy się na potoczek, Mychajło i Harry napili się do woli przezroczystej wody, zimnej i orzeźwiającej. Hindus nie pił, ochłodził tylko twarz i ręce.
Minąwszy las cedrowy, wyszli na rozległą łąkę. Strzępy chmur płynęły pod nimi, nad nimi błękitniało niebo, słońce purpurowym kręgiem osiadało za bladofioletowymi graniami. Nad górami przetaczała się cisza — uroczysta, niezwykła.
— Aż trudno uwierzyć — wyszeptał Mychajło. — Jak w świątyni…
Stali chwilą, oczarowani feerią przyrody, milczeli. Przestwór siniał, napełniał się mrokiem. Na wschodzie zabłysła wielka gwiazda, wytoczył się nad widnokrąg szczerbaty księżyc.
— Prześpijmy się trochę — rzekł Harry. — A o świcie dalej.
Znaleźli zaciszny zakątek między wysokimi głazami. Nanieśli trawy, gałęzi cedrowych. Położyli się znużeni, rozbici. Mychajło spoglądał w gwieździstą dal, westchnął.
— Póki życia nigdy nie zapomnę — powiedział. — Szczególnie ciebie, Swami. Niewiarygodne, dziwne, niby cud…
— Jesteś naiwny — odparł łagodnie Hindus. — Jaki znów cud? Gdzieś ty go widział? To, że wydostaliśmy się z niewoli? A Bojak? Jego śmierć to też cud? Nasz ratunek — to czyjeś nieszczęście. Niczego nie dostaje się za darmo. O tym nie wolno zapominać…
— To straszne — zmrużył oczy Mychajło. — Dlatego nie chce się żyć.
— Na próżno. Potok życia jest jednolity. Jak długo żyjesz — nieś swoją falę ku morzu. I nie zapominaj o tych, którzy nie dotarli do celu. Jesteś odpowiedzialny za nich. A cud? Prawdziwy cud — to my sami, niebo nad nami. Spójrz, Mychajło… Czym są nasze walki w porównaniu z jego spokojem? Miliardy wieków; niezliczone legiony ludów, ras; ewolucja… a nad nimi — wieczne milczenie… Mój guru kocha niebo. Każdej nocy patrzy na gwiazdy, słucha pieśni wodospadu…
— Guru — powtórzył Mychajło. — Czy on wie, gdzie jesteś teraz? Czy wie, co się z tobą stało?
— On mnie uratował — powiedział po prostu i z powagą Swami.
Mychajło nie pytał więcej, odczuł jakiś niepokój. Dawny sceptyczny nastrój rozpływał się bezpowrotnie wobec, wielkości gwiezdnej nocy, wobec dźwięcznej ciszy przestrzeni, wobec głębokiego spojrzenia czarnych oczu Hindusa…
Ruszyli w drogę przed świtem. Szli na południe. Przed wschodem słońca minęli kamienistą przełęcz. Wiodła tędy wąska ścieżka — widać było na niej ślady podków, końskie łajno. Zbiegowie skręcili w bok, szli na przełaj pomiędzy krzewami, by nie napotkać wrogów. Na południowym stoku grzbietu zobaczyli chatkę na łące. Długo siedzieli w krzakach dzikiej róży, wypatrując, czy ktoś nie wyjdzie z chaty. Lecz ona spoglądała obojętnym szklanym okiem.