— Podczołgam się — wyszeptał w końcu Mychajło. — Może tam nikogo nie ma. Teraz jest sezon letni, gospodarze są na pastwiskach…
— Ruszaj — odpowiedział z aprobatą Amerykanin.
Sahajdak jak jaszczurka podpełznął do domku, zajrzał przez okienko. Ośmielony skoczył do drzwi. Wyjrzał i machnął ręką.
— Pusta. Wchodźcie.
Zbiegowie ostrożnie weszli. Obejrzeli wnętrze. Na drewnianych ścianach wisiały strzelby myśliwskie, siodła, uprząż. Na półce — wielkie okrągłe sery, kilka osełek masła. W komórce Amerykanin znalazł około dziesięciu wędzonych tusz baranich. Uradowany, pokroił jedną i wgryzł się w mięso. Połowę oddał Mychajle. Swami pokiwał głową z uśmiechem.
— Zwierzę się w tobie odezwało — powiedział.
— Niech będzie zwierzę — zgodził się Harry — byle mi sił przybyło. Bo już ledwie ciągnę nogami. A ty, Swami, jedz ser. Ser ci wolno — prawda?
Najadłszy się do syta zabrali dwa krążki sera, kawałek masła, trzy duże placki, trochę sucharów. Mychajło z żalem rozejrzał się dokoła i powiedział:
— Szkoda, że nie znamy adresu. Po wojnie moglibyśmy podziękować gospodarzom…
— Myślę, że gospodarze nie będą się zbytnio gniewać — rzekł Amerykanin. — Mają tego dobrego pod dostatkiem. A my wzięliśmy tylko trochę. Zrozumieją, że nie jesteśmy złodziejami…
Szli bez przerwy do południa. Chmury rozeszły się, słońce przygrzewało.
W niektórych miejscach zbiegowie widzieli trzody bydła. Omijali je. Osiedla ludzkie zostawiali na stronie. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, postanowili odpocząć. Wybrali polankę wśród świerków, nad szemrzącym potokiem. Mychajło i Harry zrzucili z siebie odzież i wykąpali się w chłodnej wodzie. Z rozkoszą bryzgali tęczowymi kroplami. Potem jedli ser z plackiem, popijając wodą.
Niespodziewanie zza skał wynurzył się samolot-jednopłat, zbiegowie stracili głowę, nie zdążyli ukryć się. Pilot spostrzegł ich, wykonał ostry wiraż, zaterkotała głośna seria z karabinu maszynowego. Śmiertelny pas przeciął ziemię w odległości dwudziestu metrów od nich. Uciekli w zarośla. Samolot pokręcił się, poszumiał i znikł.
— Znaleźli nas — powiedział ze złością Harry. — Czy musieliśmy tak usiąść na widoku?
— Kto mógł to przewidzieć? — odparł z niepokojem Mychajło.
— Pospieszmy się — odezwał się Hindus. — Im dalej odejdziemy, tym lepiej. Zanim on zawiadomi, zanim wyruszy pościg.
— Pościg może już być blisko — odparł Amerykanin. — Wystarczy podać przez radio współrzędne i wszystko…
— Więc w drogę…
Do wieczora zrobili jeszcze około piętnastu kilometrów. Przed podejściem do nowej przełęczy zobaczył ich pościg. Tyraliera szarozielonych postaci, strzelając z automatów, szła z doliny. Mychajło pobiegł zboczem i zachłystując się, krzyknął:
— Prędzej! Uciekajmy! Zastrzelą nas!
Harry zaklął głośno, krzyknął:
— Nie wysilaj się, Mychaj! Nie ma co się spieszyć! Oszczędzaj sił!
Przekradli się przez wąwozy, kryjąc się za głazami. W niespełna godzinę dotarli do przełęczy. Byle oderwać się od pogoni, zmylić ślady. Niemcy nie mają psów, nie znajdą zbiegów w lesie. Lecz na górze oczekiwała ich niespodzianka: ze strony południowej nadciągała druga tyraliera wroga. Mychajło zaczął się rzucać jak osaczony zwierz, szukając gorączkowo drogi wyjścia. Zauważono ich, strzelanina rozlegała się z północy i z południa.
— Przez grzbiet nie damy rady — powiedział Harry, gryząc, paznokcie. — Zastrzelą… Pułapka… Co powiesz, Swami?
Hindus popatrzył smutno na niebo, milczał. Potem rzekł cicho:
— Musimy wytrwać do nocy. Może w nocy coś wymyślimy?
— Przetrzymamy do nocy. — Amerykanin wzruszył ramionami. — Nie mam zamiaru poddać się Szwabom. Żywcem obedrą ze skóry. Co my mamy, Mychaju? Trzy automaty… siedem zapasowych magazynków… pięć granatów. Niewiele. A jednak mie podlezą, póki mamy amunicję…
Nieprzyjaciel zbliżał się z dwóch stron. Żołnierze niemieccy przebiegali od kamienia do kamienia, strzelali i biegli znów. Kule świstały nad głowami zbiegów, pochylili się za głazem, przygotowali granaty. W dole, w północnej dolinie, rozległy się okrzyki.
— Do kogo krzyczą? — zapytał Harry.
— Do nas — rzekł Mychajło. — Krzyczą, żebyśmy się poddali. Bo będzie gorzej…
— Dziwni ludzie — powiedział cicho Hindus, patrząc na wrogów. — Wkładają tyle sił, tyle starań po to, by zniszczyć zbiegów, którzy uciekli z niewoli. Ciekawe, przecież my ich nic nie obchodzimy, nie znają nas, ani my ich, a jednak ścigają zaciekle, idą na śmierć, byle. osiągnąć swój złudny cel… Jaka straszna maja!
— Znowu maja? — powiedział gorzko Sahajdak. — Trochę jej za dużo, Swami! Wyrwaliśmy się cudem z jednej pułapki, ale teraz zdaje się, nie ma wyjścia…
— Nie ma beznadziejnej sytuacji — odezwał się Hindus, spoglądając w zadumie na towarzysza. — Wszystko zależy od naszej woli…
— Woli? — powtórzył Mychajło. — Gdyby tak ze dwudziestu chłopa i dobry cekaem, może by i pomogło… Ale wola?
— Karabin maszynowy tu nie pomoże — odrzekł surowo Hindus, ściągając brwi. — Tylko wola jest potrzebna…
Niemcy, nie otrzymawszy odpowiedzi, podjęli dalszy pościg. Harry wysunął się zza skały, wycelował, oddał krótką serię z automatu. Rozległ się jęk, szarozielona postać upadła, rozrzucając niezdarnie ręce.
— Jeszcze jeden! — krzyknął podniecony Harry. — A wy z tej strony, żeby nas nie zaskoczyli.
Niemcy z południowej strony nie spieszyli się zbytnio. Była tam wąska dolinka, bali się jawnie iść przez nią, pełzli po ziemi, ukrywając się za najmniejszym bodaj kamieniem. Ciemniało, nad skałami sunęły kłęby mgły, prześladowcy nabrali odwagi, słychać już było ich przytłumione głosy.
— Jeszcze kwadrans, można będzie przeskoczyć — szepnął Harry. — Cichutko, przez grzbiet… nie zauważą…
— Zgoda — podchwycił radośnie Mychajło. — Jednak jest nadzieja…
W mroku postacie żołnierzy sczerniały, zlewając się z kamieniami. Zbiegowie strzelali do każdego cienia, denerwowali się. W dole rozległ się warkot samochodów. Zapłonęły reflektory. Oślepiające macki zaczęły skakać po skałach, bijąc w oczy. Harry uderzył pięścią w ziemię, ugryzł się w palec z gniewu.