— Sojusznik lubi widocznie wylegiwać się. Tu długo się nie leży. Od wczesnego ranka galop, cały dzień jak w piekle. Ludzie umierają jak muchy. Przywożą zdrowych, a wywożą w rogoży. Ot, tak, ziomku. No, nie martw się, połóż się, odpocznij. Wkrótce przyniosą zupę na kolację.
Starosta podszedł do Mychajły i szepnął błagalnym głosem:
— Co tam słychać?
— Gdzie?
— U nas. Ty kiedy wpadłeś? Dawno?
— Na wiosnę. Przed półtora miesiącem. Na Kaukazie…
— Boże — jęknął Bojak — to Niemczura tak daleko zalazł. To nie ma na niego rady? To koniec z nami?
— Początek — powiedział spokojnie Hindus nawlekając igłę. Zdjął koszulę i zaczął cerować dziurę na plecach. Nie podnosząc oczu, powtórzył surowo: — Początek…
— A ty kto? — zdziwił się Bojak. — Jakiś nie nasz. I nie z wojsk sprzymierzonych. Takich jeszcze nie widziałem.
— Indie — powiedział Hindus.
— Z daleka — westchnął Bojak. — Ą skąd wiesz, co i jak? Po prostu — uspokajasz?
— Nie. Znam dobrze historię…
— Bodajbyś — szepnął Bojak rozglądając się wokoło. — Bodajś powiedział prawdę, dziwny człowieku! Przez twoje usta przemawia Bóg!..
— Może i tak — odpowiedział cicho Hindus, przegryzając nitkę. — Jesteśmy wszyscy Jego dziećmi…
— Jesteś wierzący?
— Wszyscy są wierzący — uśmiechnął się Hindus. — Nie ma niewierzących. Jedni wierzą w Boga, inni w szatana, inni znów w okrutną przemoc, jeszcze inni — w człowieka, w miłość…
— Dobrze mówisz — rzekł Bojak, drapiąc się w kark. — Mądry jesteś, choć jeszcze młody. A skąd umiesz mówić po naszemu?
— Nauczyłem się. Znam przeszło dwadzieścia języków…
— O-o-o! — powiedział starosta z szacunkiem. — Masz głowę. No, urządzajcie się. Zaraz przyniesiemy sienniki, a potem — kolacja. I spać! Bo jutro na katorgę…
Starosta ruszył szybko w głąb baraku. Przy narach krzątali się jeńcy, układali sienniki. Rozlegał się różnojęzyczny gwar. Niektórzy znużeni ciężką drogą, od razu padali na łóżka i zasypiali. Hindus dotknął palcami ramienia Mychajły i rzekł przyjaźnie:
— Poznajmy się, bracie…
— Chętnie… Nazywam się Mychajło Sahajdak. A ty?
— Harry Fitzgerald Thawn — odezwał się nieoczekiwanie Amerykanin z nar.
— Swami Rishideva — powiedział Hindus. — Indie…
— Że jesteś z Indii, widać od razu — powiedział życzliwym głosem Thawn. — A ty kto, Rosjanin?
— Ukrainiec.
— Ukraina — westchnął Hindus, spoglądając przychylnie na Sahajdaka wielkimi czarnymi oczami. — Bodhisatwa Taras… Czytałem kiedyś…
— A gdzie ta Ukraina? — zaciekawił się Amerykanin. — Chyba na Syberii?
— W Europie — roześmiał się Mychajło. — Słabo znasz geografię, kolego. A przecież jesteś lotnikiem!
— Więc co z tego? — Harry wzruszył ramionami. — Przed każdym lotem dają mi mapę…
— To nie wystarczy — powiedział Mychajło. — Powinno się znać ziemię, na której się mieszka…
— A ty znasz Amerykę?
— Coś niecoś o niej wiem. Znam wiersze waszego Whitmana. Ty pewno nie znasz naszego Tarasa. A przecież pisał o waszym bohaterze narodowym:
Rishideva przetłumaczył te słowa na angielski. Harry skinął energicznie głową, w jego niebieskich oczach zabłysnął wyraz uznania.
— Ali right! Znakomicie! Naród, który ma takiego poetę, jest wielkim narodem. Żałuję, że nie wiedziałem przedtem. Dla nas wy wszyscy jesteście Rosjanami.
— Kiedyś tak było. Lecz dziś stanowimy braterski związek ludów — odparł z dumą Sahajdak. — W naszym państwie żyją zgodnie setki narodów i narodowości…
— Propaganda! — mruknął Harry ze sceptycznym grymasem. — Nie lubię gadulstwa. Wszędzie na świecie jest tak samo…
— Właśnie, że nie! — wybuchnął Sahajdak. — U nas jest inaczej!
— Słyszałem kiedyś takie przysłowie słowiańskie… Jak ono brzmiało… Aha, przypomniałem sobie! Każdy lis…e…lis…
— Wiem — roześmiał się Sahajdak. — Każda liszka swój ogonek chwali. Niech będzie. Może. A jednak nie ma na świecie kraju, w którym ludzie żyliby tak zgodnie…
— To prawda — odezwał się poważnie Hindus, ściskając rękę Mychajły. — Od dawna obserwuję was. Nauczyłem się wielu waszych języków, poznałem tradycje, historię. Wydaje mi się, że wasze narody mają szczególną misję historyczną. Jeszcze nie wszystko jest jasne… wiele jest ciemności… ale inicjatywa jest imponująca. Na przykład teraz — kto mógłby tak dzielnie walczyć przeciw hordom zła?
— Masz rację, Rishidevo — skinął głową Harry. — Nie da się zaprzeczyć…
Zamyślili się, zamilkli.
Harry, kładąc ręce pod głowę, wyciągnął się na wznak i mruknął:
— Zdrzemnę się, zanim przyniosą jedzenie. Zmęczyłem się bardzo.
Mychajło zamknął oczy. Gdzie jest? Co się z nim dzieje? Czy mu się nie śni, czy nie przywidziało mu się?
Całkiem niedawno — szkoła, piosenki na wygonie, piękne bajki babci, zabawy wśród burzanów, warczące traktory na rozległych polach, porywające doświadczenia na lekcjach fizyki… i gwiazdy, cudowne niebiańskie ogniki w szkłach teleskopu. Marzenia, czarujące marzenia o przyszłości. Złamane, splugawione. Na zawsze…
Ręki Mychajły dotknęła ciepła dłoń. Zbudził się z zadumy.
Ciemne, głębokie oczy Hindusa spoglądały nań szczerze i smutno. Swami ogarnął spojrzeniem wysokie blade czoło, zmierzwione jasnoblond kędziory, spierzchnięte wargi, żałosne zmarszczki wokół ciemnoszarych oczu.
— Prawo życia — powiedział. — Połączenie ciemności i jasności. Jak można inaczej nas doświadczyć?
— O czym mówisz? — zdziwił się Sahajdak. — Przecież milczałem.
— Ale myślałeś — rzekł Rishideva, uśmiechając się łagodnie. — Twoja twarz jest otwartą księgą. Przeczytałem twoje myśli. Dlatego uspokoję cię. Żołnierz nie boi się bitwy…