„Witaj, jeźdźcu! Dokąd się wybierasz?”
„Na księżyc! — krzyczy dumnie Michaś. — A potem aż na słońce!”
„Szczęśliwej drogi! — wołają zdumione chabry i żyta. — Szczęśliwej drogi, kochany Michasiu! Nasze pozdrowienia dla słońca! Przekaż koniecznie!..”
„Dobrze! — woła chłopiec i podskoczywszy do góry z entuzjazmem rwie naprzód! — Iho-ho-ho! Dr-r-r! Czach-czach-czach.”
Łodyga połączyła w sobie funkcje konia, samochodu i rakiety. Cała siła ludzka w ręku chłopczyka. I nie ma przerwy, nie ma przeszkód. Pył płynie nad polem, na zapylonej drodze pozostają małe ślady.
Odpływały, bladły wrażenia snu. Usuwały się w nieznane głębie świadomości. A Sahajdak wciąż jeszcze zatrzymywał wzruszające wizje w swej pamięci. Pięty czuły jeszcze słoneczne ciepło bitej drogi, uszy przechowywały niepowtarzalny szept łagodnego letniego poszumu…
Sahajdak otworzył oczy. Skąd te czarujące obrazy? Moje drogie, tkliwe dzieciństwo, dlaczego niepokoisz mnie, dlaczego zmartwychwstajesz z bezdennej otchłani czasu?
Oschle tyka zegar na stoliku. Przypomina o rzeczywistości. Zaraz zadzwoni. Sahajdak nacisnął guzik budzika. Zrzucił kołdrę i wyskoczył z łóżka. Podniósł hantle, podszedł do otwartego lufcika, wykonał leniwie kilka ćwiczeń. Ziewnął. Obrzydło mu już to niedorzeczne zajęcie. Gdyby tak na wsi — inna sprawa. Można by wziąć siekierę i skoczyć do drewutni. Cuk-cuk! Cuk-cuk! Rośnie stos pachnących polan, grają mięśnie, rozkoszna fala przetacza się po całym ciele, dodaje rześkości, podnosi na duchu…
Cisnął hantle w kąt. Wszedł do łazienki. Wsadził wtyczkę golarki elektrycznej do kontaktu, poskrobał trochę podbródek. Na oko opadły siwe kosmyki znad czoła. Oho, szybko nadchodzi starość! Dziś — czterdzieści pięć.
Urodziny. Przyjdą goście, trzeba ich przyjąć. Zgiełku, rozgardiaszu na całą dobę. A z czego się cieszyć? Z worków pod oczami? Ze zmęczenia, które coraz częściej ogarnia ciało?
Sahajdak podszedł do lustra, zajrzał sobie w oczy. Kim jesteś, moje odbicie? Kim jestem? Dziwny kształt — drżący, gwałtowny, pełen przeciwieństw i pragnień, bezsilny i stanowczy, obdarzony spojrzeniem ducha. Oczy — przezroczyste okienka, zabarwione piwną pozłotą, czym jesteście — bronią duszy czy optycznymi przyrządami maszyny biologicznej?
Nie pojmiesz, nie zrozumiesz. Nie ma dziecinnego, bezpośredniego odbioru jak we śnie. Wszystko opisane według zasad analizy naukowej, wszystko uświęcone tradycją intelektu. Gdzie podziała się studencka bezkompromisowość, zapał? Skąd pełznie obojętność, zwątpienie, ledwie uchwytny chłodek cynizmu, niby pierwsze kryształki lodu na jesiennej wodzie? Kiedy się to zaczęło, którego dnia czy godziny?
A gdyby tak strząsnąć dziwną bierność duszy, zmieść jak pajęczynę z twarzy? Jak? Od czego zacząć? Zresztą nie chce się. Nie chce się myśleć o wielkiej zmianie, nie można wydostać rozumu z głębokiej koleiny utorowanej przez poprzednika. Skąd zresztą wziąć na to siły? Skąd wziąć odwagę?
Sahajdak westchnął, pokiwał głową. Uśmiechnął się do swego odbicia. Ha, ha, bracie! Udajesz wariata, sam przed sobą grasz rolę postępowego myśliciela. A przed kolegami… przed kierownikiem naukowym? Milczysz, wysłuchujesz trywialnych sentencji, potakujesz mu, chociaż wiesz, że jest zerem. Zależność, perspektywy, kariera naukowa… Milcz, nie usprawiedliwiaj się, nie bądź obłudny przynajmniej przed sobą…
Zimny strumień wody odświeżył go, odpędził bezładne myśli. Trzeba się pośpieszyć do pracy. Dziś ostatni dzień — jutro urlop. Potem — w czerwcu — podróż za granicę na sympozjum filozoficzne, a w lipcu — obrona pracy doktorskiej. Taak! A jednak dobra jest! Doktor, a może w niedługim czasie członek-korespondent, akademik… Wtedy im pokaże! Jak to pięknie być niezależnym od nikogo! Można wypowiedzieć każdą herezję, bronić najśmielszego pomysłu! Ha, ptak pod niebem! No, zobaczymy. Ten rok będzie ciekawy… Byle nie zauroczyć, jak mówiła babcia.
Do łazienki zajrzała żona, uśmiechnęła się sennie.
— Wstałeś już, Michasiu?
— Nie, jeszcze leżę — odpowiedział drwiąco.
— Jesteś oschły — obraziła się żona. — Dowiedz się, że wszystko, co najcenniejsze w życiu, składa się z paradoksalnych zdań i słów. Gładkie, rzeczowe zdania są nieciekawe…
— Oj, Nineczko, gdybyś ty zawsze była taka mądra — zawołał wesoło Mychajło, wycierając się energicznie ręcznikiem. — Więc czemu mi dokuczasz?
— W życiu powszednim, w pracy mamy do czynienia z ludźmi — odrzekła pouczająco Nina. — Trzeba szanować ich nawyki. Między wronami…
— Wiem, wiem — przerwał jej Mychajło, wychodząc do przedpokoju. — Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one! Pięknie, będziemy krakać. Gdzie jest mój szary garnitur?
— Dziś włożysz czarny. Od razu, żeby się potem nie przebierać. Z pracy — na urodziny.
— Cudownie. Oszczędność czasu. Jesteś moim mędrcem, jesteś moim wodzem. Pozwól się ucałować…
Mychajło objął pulchne, ciepłe ciało żony. Poddawało się miękko pocałunkowi. W jakimś momencie, gdzieś w podświadomości drgnęło uczucie odrazy do Niny. Zjawiło się i znikło. Skąd, dlaczego? I to nie pierwszy raz…
Nina odrzuciła bujne jasne warkocze, spojrzała niebieskimi oczami na męża, przytuliła się do niego.
— To bardzo ważne, Michasiu. Dysertacja jest śmiała, trzeba ją podbudować mocnym fundamentem…
Sahajdak, zawiązując węzeł krawata, wzruszył ramionami:
— Urodziny i dysertacja. Nie widzę związku. Przecież nie będę wykładać przy stole treści dysertacji?
— Głuptasku — zaśpiewała Nina. — Recenzenci, kierownik, przyjaciele — wszyscy zbiorą się dzisiaj. O dysertacji ani słowa. Za to uprzejmość gospodarzy, wdzięk, gościnność, wytworne wina, swobodna rozmowa… Oj, Michasiu, wszyscy lubią przyjemne życie…
— Dobra, dobra! Ty wiesz najlepiej, jak trzeba. Daj mi śniadanie, już biegnę. Jak tam Andrzejek, wstaje?
— Wstaje, wstaje! Złapał wczoraj dwóję…
— Za co?
— Niech sam powie. Palnął jakieś głupstwo. Nie spodobało się nauczycielce. Słuchaj, kotku, na jesieni weźmiesz dodatkowe wykłady na uniwersytecie…