Выбрать главу

— Po co? — zdziwił się Mychajło. — Chyba starcza nam pieniędzy. Trzysta podstawowej pensji, trzysta za wykłady… I twoje zarobki…

— Kochanie! — Żona pogłaskała Mychajłę po policzku. — Wkrótce będziesz doktorem, a żyjemy jak żebracy. Nie mamy willi, nie mamy wozu…

— Willę wynajmujemy każdego lata…

— To nie to samo. Niepoważnie. A mieszkanie trzeba zmienić. Musimy mieć minimum cztery pokoje. Te nasze trzy to komórki…

— Ludzie mieszkają jeszcze w suterenach…

— Każdy ma to, na co zasłużył. Czyżbyś chciał i mnie też zapędzić do sutereny?

— Już dosyć, dosyć — machnął ręką Mychajło. — wezmę dodatkowe wykłady. A poza tym ukończę książkę. Myślę, że kupimy willę…

— Mój ty skarbie! — szepnęła żona, ze wzruszenia zaokrągliły się jej oczy. — Wszystko będzie dobrze, tylko słuchaj mnie.

— Dobrze, dobrze. Daj mi wreszcie śniadanie…

— Już się grzeje. Na stole masz pierożki, grzybki marynowane. Zaraz podam kotlety, kartofelki. Nalać ci wina?

— Pół szklanki…

— „Muskat”. Krymski. Niezłe wino…

— M-m… Niczego sobie. Można wypić.

— Dajcie mi też ździebko — odezwał się Andrzejek, zaglądając z sąsiedniego pokoju.

Ojciec spojrzał na jego kędzierzawą głowę, chytre piwne oczy, pogroził mu palcem.

— Ja ci dam wina! Za co złapałeś dwóję, przyznaj się?

— Bo…

— Co: bo?…

— Ona mnie pytała…

— No?

— O ile wzrósł stopień elektryfikacji dziś w porównaniu z rokiem tysiąc dziewięćset trzynastym.

— I co, nie wiedziałeś?

— Wiedziałem. Tylko zapytałem, dlaczego porównujemy z trzynastym, a nie, powiedzmy, z epoką kamienną? Różnica będzie jeszcze większa!

Ojciec parsknął śmiechem, zasłonił usta serwetką.

— Mój Boże! — zawołała przerażona matka. — Przecież to chuligaństwo! Jak tak można? I to mój syn! Co powiedzą nasi pracownicy, gdy się dowiedzą, że syn działaczki partyjnej wypowiada takie myśli?

— Posłuchaj, działaczko partyjna — odezwał się wesoło Mychajło, jedząc smaczny kotlet. — Nasz Andrzejek jest dowcipny. Dowcipny, sukinsyn!

— Dziękuję za komplement — skłoniła się Nina. — On ma kiełbie we łbie! Niezdyscyplinowany sposób myślenia! Nauczycielka pomyśli, że w domu też mówimy takie rzeczy…

— Co ja takiego powiedziałem? — Urażony Andrzejek wydął wargi. Zebrał książki do teczki. — Ja tylko spytałem…

— Jeszcze się dziwi! — zawołała gniewnie matka. — W siódmej klasie i tacy anarchiści! Co z was wyrośnie?

— Kiedy on naprawdę jest dowcipny! — roześmiał się ojciec. — Wiesz, Nineczko, współczesnej młodzieży nie można tak łatwo przekonać. Wymaga wyjaśnień. Dogmaty im nie w smak!

— Właśnie to jest straszne! — oburzyła się matka. — Siadaj, smarkaczu, do stołu i jedz. Bo się spóźnisz!

— Nineczko, ja się śpieszę — rzekł Mychajło, wstając od stołu. — Dziękuję. Daj mi parę rubli na taksówkę!

— Pojedziesz autobusem — rzekła Nina surowo. — Masz rubla. Jak kupimy własny wóz — to proszę bardzo…

— Mamo, a mnie daj pięćdziesiąt kopiejek — poprosił Andrzejek, łapiąc gorący naleśnik z patelni.

— Na co ci?

— Na kino. Wy na urodziny, a ja do kina.

— Masz. I jeszcze dwadzieścia kopiejek na lody…

Mychajło cmoknął żonę w policzek, wziął szczotkę, spojrzał jeszcze raz w lustro na korytarzu, przyczesał włosy. Nina odprowadziła go do drzwi, zbierając prawie niedostrzegalne nitki i pyłki z jego marynarki.

— Nie zapomnij: restauracja „Moskwa”, sala na pierwszym piętrze.

— Nie zapomnę, Nineczko. Od razu z pracy — przyjeżdżam…

— Nie wydawaj urlopowych pieniędzy, przynieś mi wszystko…

— Nineczko, chciałem coś niecoś posłać staruszkom. I pojechać do nich na pięć dni przed wakacjami. Może razem pojedziemy, co?

— Ja jestem za — odezwał się Andrzejek, zajadając ciastko. — Na wsi jest fajnie. A dziadek — łebski! Można też pograć z chłopcami w futbol!

— No, no! — Na twarzy matki ukazał się wyraz niezadowolenia. — Skąd u was takie plebejskie gusty? Jechać do tego śmietniska?

— Co ty pleciesz, Nineczko? — rozgniewał się Mychajło. — Jak ci nie wstyd? Plebejskie gusty! A skąd ja jestem? Czy nie ze wsi? Czy nie jemy co dzień chleba ze wsi?

— Michasiu, to jest demagogia. — Żona zamknęła mu ręką usta. — Pośpiesz się do pracy!

— Ale nie, poczekaj — irytował się Mychajło. — Tam jest tyle przestrzeni, dobre powietrze, dobrzy ludzie… No i zaoszczędzimy…

— Nawet nie myśl o tym. Pojedziemy do Gagr. Morze, egzotyka. Jak możesz zamienić morze na jakąś tam wioskę? A pieniędzy nie dam. Starzy doskonale obejdą się bez twojej łaski. To ich obraża. Są jeszcze zdrowi, pracują, mają ogród. Dadzą sobie radę. Jeszcze nam kartofli przywiozą…

— No, jak chcesz — westchnął Mychajło. — Do widzenia…

Wyszedł na schody. Nina krzyczała z góry:

— Więc nie zapomnij — o szóstej!

— Dobrze, dobrze — mruknął niezadowolony. — Nie jestem dzieckiem.

Na ulicy opuścił go zły nastrój. Wiosna płynęła nad miastem, między kamiennymi budynkami, w oczach przechodniów, w głosach żwawych dziewcząt brzmiała świeżość, radość, nieokreślone wzruszenie. Wiecznie młode kasztany zapalały świeczki weselne, hojnie darując cudowny zapach światu, ludziom. Na niebie, nad iglicą cerkwi Świętej Zofii, poważnie przepływały kędzierzawe chmury, podobne do bajecznych okrętów. Dzwonnica płonęła różowym blaskiem, witając poranne słońce, nawet koń Bohdana, zdawało się, przebiera nogami, wibrując całym ciałem w blaskach ciepłego dnia.

Mychajło wsunął teczkę pod ramię, westchnął. Jak pięknie, jak niewymownie pięknie. Pajęczyna powszednich rozmów, małych sprzeczek, drobnostek, tonęła, opadała w bezdenną skrzynię podświadomości. Byle jak najdalej od tej piany życia. Nie spostrzegać jej, nie myśleć o niej. Tak rzecz wygląda, tak jest z wszystkimi, których zna. Romantyzm, subtelność uczuć, delikatność, szlachetne porywy — to wszystko istnieje chyba tylko w fantazji twórców, zakochanych, idealistów. Tak, tak, ideał ludzki to umowny punkt, abstrakcyjny bożek, do którego się modlą, ale nie traktują go poważnie…

Sahajdak dojechał autobusem do dworca kolejowego. Tam przesiadł się w trolejbus, który dowiózł go do parku w Hołosijewie. Do obserwatorium doszedł pieszo, słuchając namiętnych śpiewów wiosennego ptactwa.