— I ja nie boję się bitwy — odparł chmurnie Mychajło. — Niech będzie walka. Niech świszczą kule. Niech będzie walka wręcz, oko w oko… Ale tak, w niewoli…
— Najstraszniejsza bitwa w milczeniu — rzekł surowo Hindus.
— Nie rozumiem.
— Kiedyś pojmiesz. Przypomnij sobie życie wielkich ludzi. No, chociażby waszego bodhisatwy Tarasa. Jego największy bój toczył się na pustyni, kiedy pozostał sam, wśród wrogów. Czytałem jego dziennik i krew zalewała mi serce…
— Dziwny jesteś, Swami — powiedział z podziwem Mychajło. — Pochodzisz z daleka, a znasz naszych bohaterów lepiej niż my…
— Oni nie są tylko wasi — sprzeciwił się Hindus. — Należą do ludzkości.
— Może masz rację. On kochał wszystkich ludzi bez względu na pochodzenie. Byleby mieli otwarte serce. Ale dlaczego nazywasz go bodhisatwą? Jakieś dziwne słowo!
— Oświecony mądrością. Człowiek, który żyje nie dla siebie, lecz dla świata. Bodhisatwowie różnych narodów tworzą naszą świadomość. Oni są naszymi matkami. Tak mówi starożytna mądrość…
— Może i tak — powiedział zamyślony Mychajło. — Nie wiem, nie czytałem, nie słyszałem. Dopiero co ukończyłem szkołę. Ty też nie jesteś starszy ode mnie, a wiesz tak dużo!
— Mam cudownego guru — odparł łagodnie Swami. — To jego zasługa.
— Kto to jest guru?
— Po waszemu — nauczyciel. Tylko nie zwykły nauczyciel, lecz serdeczny. Takiego nauczyciela nikt nie może zastąpić. On jest na zawsze. Tylko bodhisatwa może być takim guru…
— Zrozumiałem cię — podchwycił gorąco Mychajło, trzymając w ręku smukłe palce Swamiego. — Guru może być tylko ten, kto oddaje się bez reszty swoim przyjaciołom. Jak nasz Kobziarz!
— Tak — zgodził się Rishideva. — Każdy naród ma świętych guru. W Ameryce — Whitman, Washington, w Rosji — Tołstoj, Lenin, we Francji — Joanna d’Arc, w Indiach — Budda, Ramakrishna, Gandhi. Tylko nie wszyscy to rozumieją i szukają fałszywych skarbów na obczyźnie…
— Swami, przyjacielu — rzekł błagalnie Mychajło. — Opowiedz mi o tym wszystkim. Proszę cię…
— Oczywiście — uśmiechnął się Swami. — Chętnie…
Z góry rozległ się głos Harry’ego:
— Hej, chłopcy! Przebudziliście mnie. A śniło mi się morze — błękitne i ciche. I domek na brzegu. Palmy, plaża. I dziewczyna jak marzenie, niebieskie oczy, długie jasne włosy, nogi jak z marmuru, smukłe… no, i wszystko inne… Do diabła! Tak omamić człowieka! Obudziłem się — barak, niewola!
— Hindusi nazywają to maja — powiedział sceptycznie Swami.
— Co to jest maja? — zapytał Sahajdak.
— Iluzja, mara. Bardzo głęboka myśl. To nie jest przywidzenie czy halucynacja… Jak by ci tó powiedzieć… Może tak dla przykładu: Jakiś milioner zdobył wielkie bogactwa, ma stosy złota, obmyśla sobie teraz i marzy o tym, jak się będzie bawić i używać życia. Nagle — atak sercowy, zawał, śmierć. Właśnie te marzenia, wysiłki, plany — to maja!
— Co wobec tego nie jest mają? — zapytał Sahajdak.
— Bracia, łapcie sienniki! — wrzasnął nagle Bojak. — Szykujcie, co kto ma, miski, puszki. Zupę niosą!
Rzucił na prycze trzy zwinięte sienniki. Amerykanin zaczął przygotowywać legowisko. Hindus wdrapał się na górę, by mu pomóc. Potem przycupnął na brzegu nar, zwieszając nogi. Patrząc z tej wysokości na zamyślonego Mychajłę, podrapał się po gęstej czarnej brodzie i parsknął śmiechem.
— Filozofia wschodnia jest zdania, że wszystko w święcie materialnym jest mają. Co się urodziło, musi zniknąć. Świat form nie jest realny. Tylko jedno nie jest mają: nasz nieśmiertelny duch Atman.
— Przesądy — odpowiedział Sahajdak lekceważąco. — Jesteś mądrym, wykształconym człowiekiem, a wierzysz w jakiegoś Atmana…
— Wcale nie wierzę. — Swami uśmiechnął się. — Wiem.
— Bujasz — odezwał się Harry. W jego niebieskich oczach zabłysły figlarne iskierki. — Chcesz sobie z nas zakpić. Ja, bracie, też nie wierzę w Boga. Ani w nieśmiertelność duszy. Chociaż… chyba jednak kłamię! Bo kiedy wsiadam do samolotu i wzbijam się pod niebo — wówczas wierzę w Boga. I modlę się! Ale po wylądowaniu — znów nie wierzę!
— To nie jest wiara, to są po prostu tkwiące w tobie resztki tradycji — powiedział Hindus.
— Prawda. Jakże by inaczej. Wierzyć naprawdę? Nie ma w co. W ukrzyżowanego Boga? Jakiż to Bóg, kiedy Go ludzie ukrzyżowali? Przecież lepszy jest karzący, z błyskawicą w ręku, jak Zeus!
— Nie mówię o Bogu stworzonym przez wyobraźnię człowieka — odrzekł ironicznie Swami. — Atman to nasza nieśmiertelna istota, która przeżywa fizyczne ciało…
— Jakaż jest ta istota? Do czego jest podobna?
— Atman jest poza światem zjawisk. Nie jest podobny do niczego. Jest wodą w oceanie. A nasz świat to fale na powierzchni oceanu, piana na grzebieniach fal…
— Dziwne rzeczy mówisz — powiedział zamyślony Mychajło. — Nie czytałem nigdy nic podobnego. Ale uwierzyć, że po nas coś zostaje… Nie, to nieprawda…
— Może coś zostaje — rzekł pojednawczo Amerykanin, drapiąc się w kark. — Jakaś siła, energia. Tylko że nieświadoma…
W baraku zaszumiało. Wniesiono wielki ceber z kolacją. Mychajło wziął miski swych towarzyszy, stanął w kolejce. Wesoły, ruchliwy jeniec we francuskim mundurze nalał mu trzy porcje ciepłej lury, dał trzy kawałki gliniastego czarnego chleba. Sahajdak wrócił, postawił jadło na narach, wlazł na górę. Hindus spojrzał na zupę krytycznym okiem, wziął swoją porcję i podzielił na pół — między Mychajłę i Harry’ego. Sahajdak zaprotestował:
— Dlaczego to robisz? Co będziesz jadł?
— Wystarczy mi chleb.
— Jak to? Przecież odwalisz kitę!
— Co to znaczy: „odwalisz kitę”? — zaciekawił się Swami.
— To takie powiedzonko. Oznacza: umrzesz, zginiesz…
— Aha! Nie martw się o mnie, nie umrę. Kiedy studiowałem jogę, nie jadałem czterdzieści, sześćdziesiąt dni…
Mychajło odgryzł kęs chleba, żuł pracowicie, siorbiąc ciepłą, mdłą ciecz.
— Sześćdziesiąt dni! Ho-ho! Aleś się zagalopował. Żaden człowiek nie wytrzyma tak długo.
— Wytrzyma — zapewnił go Hindus. — A gdyby nie wykonywał żadnego wysiłku fizycznego, mógłby wytrzymać jeszcze dłużej. Więc nie obawiaj się o mnie. Pożyję jeszcze ze trzydzieści lat.