Выбрать главу

W domu czeka na niego Nina, Andrzejek. Rodzina. Wygodnie, przyjemnie, swojsko. Ale dlaczego nie odczuwa wzruszenia, kiedy wspomina o żonie? Dlaczego?

Co się z tobą dzieje, Mychajło? Czy zapomniałeś, że już nie jesteś kawalerem, młodzieńcem? Czy zapomniałeś o tym, że niedawno skończyłeś czterdzieści pięć lat i roztrwoniłeś siły na manowcach życia? Co może cię łączyć z nią — młodą dziewczyną? Zapomnij, wyrzuć z głowy, z serca…

Nie można wyrzucić, zaglądają w serce poważne szare oczy, wzywają dokądś w niepojętą dal. Może właśnie żył tylko po to, żeby ją spotkać? Może całe poplątane życie było tylko labiryntem, który trzeba pokonać, by połączyć się z niĄ?

Stój, zatrzymaj się, Mychajło! Zaszedłeś za daleko. Upłynęła jedna godzina, a już rozdarłeś duszę na pół! Nic nie wiesz, nie znasz, nie możesz widzieć całej złożoności tego, co się dzieje w sercu dziewczyny. Może to tylko twój romantyczny ideał? Może to tylko twoja tęsknota za nie urzeczywistnioną miłością, wymarzoną wśród szarości powszednich dni? Nie trzeba, nie trzeba się męczyć. Śpij, śpij…

Przyszedł sen, zapomnienie, ale i w nim zostało uczucie czegoś niewymownie miłego, czarującego, niepowtarzalnego…

Kiedy się obudził, było już widno. Pociąg jechał przez równinę. Słońce zaglądało do okna, rzucało tęczę na niebieską plastykową ścianę. Hanusia siedziała przy stoliku, ubrana, uczesana, gruby warkocz leżał na piersi, dotykała go różowymi palcami, czytała coś. Dziewczyna spostrzegła, że Sahajdak się przebudził, uśmiechnęła się.

— Późno pan wstaje, Mychajło Kuźmiczu. A ja przywykłam w górach budzić się przed świtem. Piękny jest spacer przed wschodem słońca, można się umyć rosą…

— Jestem człowiekiem miasta — rzekł Mychajło z żalem. — Oderwałem się od przyrody. Hanusiu, proszę wyjść na chwilę…

— Przepraszam, już idę…

Wyszła z przedziału, Sahajdak ubrał się szybko. Wziął golarkę elektryczną, ręcznik i mydło i poszedł do toalety. Macając szczecinę na wychudłych policzkach, przyglądał się sobie, wzdychał. Och, och, staruszku! Połowa siwych włosów w czuprynie, zmarszczki przy oczach, koło ust, oczy mętnawe. Jak możesz myśleć o miłości?

A w głębi serca bolało coś, gnębiło, błagało: nie trzeba tego, czego pragną młodzi. Byle patrzeć w jasne oczy, słuchać szczerych słów, czuć ciepły oddech czystej dziewczyny. Miłość… Nie znał prawdziwej miłości… Bez żądzy, bez namiętnych objęć, bez „prawa” do rozkoszy… Po prostu — patrzeć w oczy i milczeć…

Powrócił do przedziału, usiadł naprzeciw Hanusi. Konduktorka otworzyła drzwi, zapytała:

— Podać herbaty?

— Prosimy…

Hanusia otworzyła siatkę, położyła na stoliku placek i pomidory.

— Z własnego ogrodu. Założyłam cieplarnię. Teraz sąsiadka będzie gospodarzyć. Proszę bardzo…

Sahajdak podziękował, wziął pomidora, przeciął na pół. Zapachniało słońcem, ogrodem. Ugryzł z zadowoleniem. Ułamał kawałek placka.

— M-m-m — mruknął — jakie skarby daje przyroda. Z ziemi, wody i promieni słonecznych takie cuda…

— Prawda — zgodziła się wesoło Hanusia, patrząc ufnie w szczere oczy Sahajdaka. — Mój tatko mówił, że ziemia i słońce mogą dać ludziom wszystko, czego trzeba do radości. Bójki, wojny i przestępstwa nie pochodzą z niedostatku, lecz ze ślepoty…

Konduktorka przyniosła herbatę i pieczywo. Sahajdak włożył cukier do szklanki, zamieszał.

— Niech mi pani opowie o swoim ojcu, Hanusiu…

Ciemne rzęsy dziewczyny zatrzepotały, potem podniosły się do góry, jak ptaszęce skrzydła, znikł smutny błysk w oczach, w kącikach ślicznych ust ukazał się dobry uśmiech.

— Zgoda. Opowiem. Ale o nim niewiele można powiedzieć. A może tak dużo, że lepiej milczeć?

Mychajło nie odpowiedział. Zastanawiał się nad jej słowami. Jak to głęboko powiedziane — tak dużo, że lepsza cisza, milczenie. Ludzie ziemi nie są wielomówni, umieją cierpieć, milczeć. I zachowywać w groźnym spokoju swą niewzruszoną siłę. Siłę siewu i żniw, siłę miłości i nienawiści, mądrości i współczucia.

Hanusia, nie czekając na odpowiedź, rzekła:

— Nie pożałowałby pan, gdyby go pan spotkał. Co tam moja opowieść… No — urodził się w rodzinie huculskiej, jak wszyscy. W ciasnej, zadymionej chacie. Powiadali: wyrósł piękny. Najpiękniejszy na całej Wierchowinie. Służył w wojsku cesarskim, odniósł ranę. Potem wrócił do domu, wyswatał się za mamę, zaczął gazdować. Ale coś nie dawało mu spokoju, eiągnęło w świat. To do Czarnogórza, to gdzieś do Rumunii na zarobek, to po prostu na kilka dni włóczęgi po ostępie leśnym…

„Nie ma dla mnie spokoju — mawiał stale. — Ech, gdyby żył Dobosz, przystałbym do niego.” Mama płakała całymi nocami, ale milczała, żałowała go, nie chciała go drażnić. Powracał z wędrówek, zabierał się do gospodarstwa, pracował w milczeniu. A na wiosnę znowu wędrował. Pewnego razu, gdzieś w okolicach Czarnogórza, spotkał starego pustelnika. Człowiek ten mieszkał w małej chatce, sam uprawiał ogródek, hodował kozy, rąbał drwa. Tatko zaprzyjaźnił się z nim. O czym rozmawiali, o czym gwarzyli — nie wiem. Tato bardzo się zmienił od tego czasu. Już nie biegał po obcych ziemiach, lecz stał się pasterzem na połoninach. Mama prowadziła gospodarstwo, a on zarabiał pieniądze i oddawał jej. Stał się spokojny, miał dobre usposobienie, dużo siły i wewnętrznego zrozumienia. Ludzie dziwili się, niektórzy nazywali go wróżbitą, czarownikiem. Ale to bzdury. Stary pustelnik coś mu opowiedział, coś mu odsłonił. Wkrótce umarł, a tatko od tego czasu nie schodził już z połoniny. Pasł stado, patrzył na słońce, na gwiazdy, śpiewał pieśni. Lubiłam go odwiedzać na wiosnę i w lecie. Opowiadał mi dużo bajek, pokazywał kwiaty i zioła, którymi można leczyć ludzi. A ile znał opowieści! I rozumiał mowę lasu i gór…