— Czy drzewa mówią? — odezwał się Mychajło. — To bajka.
— Bajka — zgodziła się Hanusia, patrząc łagodnie na niego. — Ale przecież bajka — to prawda.
— Jak to?
— A tak. Wszystko jest prawdą. I bajka, i to, co realne. Tylko że w realnych utworach prawda jest wulgarna, a w bajce — miła, serdeczna…
— Nowy głos w nauce o literaturze — roześmiał się Sahajdak. — Za takie pomysły dostałaby pani porządnie w skórę…
— To nie jest nauka o literaturze — westchnęła Hanusia. — To jest życie. Czy nie spostrzegł pan, ucząc się historii, że istnieją dwa potoki w świecie: jeden widomy, a drugi ukryty. Widomy ginie, a ukryty żyje wiecznie. Ten wieczny to bajka. Spójrzcie: Gdzie są dawni panowie, królowie, gdzie ich wyprawy, zabawy, świetność? Nie ma, wiatr rozwiał, połknął czas. A bajka, pieśń, opowieść żyje. Nie, bajka to wielka prawda. Tato powiedział mi o tym i nakazał pilnie strzec w życiu bajki. „Gdzie skończyła się między ludźmi bajka, tam oczekuj upadku i zagłady” — mówił tato…
Bajka? Rzeczywiście, bez niej nie można żyć. Oto on zabłąkał się wrealnym życiu, bo zszedł ze ścieżki bajki. Nie ma dziwu, nie ma legendy, nie ma i radości…
— A tato powiedział jeszcze — mówiła dalej dziewczyna — że trzeba litować się nad wszystkimi…
— Nad wszystkimi? — powtórzył Mychało.
— Tak — odparła poważnie Hanusia. — I nad przyjaciółmi, i nad wrogami…
— To doktryna chrześcijańska — rzekł Mychajło. — W ciągu tysięcy lat skrzywdzeni nadstawiali policzki pod ciosy możnych. Ale eo z tego wynikło? Czy tyrani stali się lepsi? Czy stali się ludźmi?
— Tatko nie tak mówił — pokiwała głową Hanusia. — Człowiek powinien bronić siebie i swojej ojczyzny. Lecz wróg niszczy ciebie z gniewu, wściekłości, a ty walcz z nim, litując się nad nim. Bo nie walczysz z nim wskutek swojej złości, zezwierzęcenia, lecz wskutek konieczności…
— Piękna filozofia — zgodził się Sahajdak. — Właśnie wracam z Pragi, odbywało się tam sympozjum filozoficzne. Pani tato różni się korzystnie w zestawieniu z uczonymi myślicielami pewnych krajów. Czy wie pani, co oni mówią? Że ludzkość powstała wskutek przypadku \ nieuchronnie zginie.
— Nieprawda! — klasnęła w dłonie Hanusia. Jej poryw był taki miły i bezpośredni, że coś poruszyło się w piersi Mychajły. — Jacy to niedobrzy ludzie, ci filozofowie. Niech popatrzą na matkę, kiedy urodzi dziecko. Ile miłości, ile czułości! A kiedy dziecko zaczyna., chodzić czy mówić! Przecież to niewymowna radość. A wyjdźcie pod gwiazdy, posłuchajcie muzyki nocy — gdzież tu szukać zagłady? Przecież nad nami nieskończoność. A pogrzejcie się w słońcu, popatrzcie, jak poi każdą roślinkę, każde drzewko! Jakaż tu przypadkowość? To nie przypadek, to miłość…
Oto, kogo Swami przytuliłby do serca — pomyślał Mychajło. — Jakie perły rozsiane są na naszej ziemi. I nie trzeba sympozjów filozoficznych — prawdziwa mądrość żyje w sercach…
A Hanusia opowiadała o ojcu, o Karpatach, o swym dzieciństwie. Sahajdakowi miło było słuchać jej prostej mowy, rozkoszować się łagodnym, melodyjnym głosem i myśleć, myśleć, aż do bólu w skroniach, skąd w nim ta niezrozumiała pewność, że oni już się spotkali, że znają się nawzajem, że to spotkanie jest tylko jednym ogniwem w łańcuchu radości i smutków…
Przed Kijowem pożegnali się. Sahajdak układał swoje rzeczy w walizce i rzekł smutno:
— Hanusiu, czy więcej już pani nie zobaczę?
— Jeśli pan zechce, zobaczy pan — odpowiedziała spokojnie dziewczyna, zawiązując chustkę. — Jeśli nie widywać się z przyjaciółmi — to z kim?
— Chciałbym pani tyle powiedzieć… Teraz po prostu nie mogę. Hanusiu, proszę nie pomyśleć czegoś złego, ale muszę jutro spotkać się z panią…
— Nie mogłabym o panu źle myśleć — rzekła Hanusia. — Dokąd mam przyjść, Mychajło Kuźmiczu?
— Pod pomnik świętego Włodzimierza. Każdy pani pokaże.
— Znajdę. O której?
— Powiedzmy o drugiej, trzeciej po południu. Żeby pani zdążyła załatwić swoje sprawy. A może mógłbym w czymś pomóc?
— Nie trzeba — rzekła twardo Hanusia. — Ja sama… Przyjdę o trzeciej, Mychajło Kuźmiczu. Pod Włodzimierza. Dziękuję za wszystko, za wszystko…
Koła zadudniły, zastukały na zwrotnicach, zbliżał się dworzec kijowski, pasażerowie zaczęli pospiesznie zbierać bagaże i przesuwać się do wyjścia. Do przedziału zajrzał akademik Berehowyj, zobaczył Hanusię, cmoknął i rzucił Mychajle porozumiewawcze spojrzenie.
— Nareszcie w domu. Wszędzie dobrze, a w domu najlepiej. Prawda, Mychajło? Nie wiedziałem, że w twoim przedziale jedzie taka królewna? Ta-ak, prawdziwa Marusia z pieśni. Gdybym był kawalerem, to…
Akademik nie dopowiedział, ktoś popchnął go z tyłu. Hanusia uśmiechnęła się do niego i podała rękę Sahajdakowi.
— Do widzenia, Mychajło Kuźmiczu…
— Do zobaczenia, Hanusiu…
Sahajdak nie uprzedzał telegraficznie o swoim powrocie, na dworcu nikt go nie oczekiwał. Dojechał taksówką do placu Bohdana Chmielnickiego, zapłacił kierowcy, wszedł do swego mieszkania. Walizkę postawił koło wieszaka, zatrzymał się na progu. lśniące meble, serwantki, porcelana, błyszcząca posadzka. Przymilnie cykają wielkie zegary. Dlaczego przyszedł tutaj? To jest jego dom? Kto tak powiedział? Wionęło obcością, pokój wydał mu się zimny i nieprzytulny.
Przeszedł do gabinetu. Zatrzymał się przy biurku. Otwarta teczka, na pierwszej stronicy tytuł: „Pochodzenie wszechświata w świetle relatywizmu”. Jego dysertacja. Wkrótce ma jej bronić. Tytuł doktora, przyjęcie, wysoka pensja, awans służbowy. Służbowy — powtórzył w myśli Sahajdak. — Jakie to śliskie słowo. A kto mu pomoże podnieść się na duchu? Ta dysertacja?
Oczami wyobraźni ujrzał Hanusię. Lżej mu się zrobiło na sercu. Szare oczy spoglądały czujnie i niespokojnie. Ciemność, niepewność, nadzieja. Co się z nim dzieje? Czy to się skończy?
Odszedł od biurka, podniósł słuchawkę telefonu. Połączył się z obserwatorium. Odezwał się Saszko. Po przywitaniu Saszko wrzasnął radośnie: