Wszedł nieśmiało do poczekalni. Przywitał go oficer dyżurny — grzeczny, sprężysty.
— Czego pan sobie życzy?
— Znikła dziewczyna — powiedział zdenerwowany Sahajdak.
— Jaka dziewczyna? — uśmiechnął się dyżurny. — Proszę usiąść. Niech się pan nie denerwuje. Znajoma? Narzeczona? Siostra?
— Znajoma. I nawet więcej. Umówiliśmy się na spotkanie… nie przyszła.
Dyżurny roześmiał się wesoło, przysunął arkusik papieru, wyjął z kieszeni munduru długopis.
— To jeszcze nic strasznego. Nie przyszła dziś — przyjdzie jutro. Na pewno nic takiego się nie stało…
— Ona jest nietutejsza. Z Karpat — powiedział Mychajło.
— Ach, tak — odrzekł poważnie dyżurny. — To rzeczywiście… Dlaczego pan jej nie odwiedzi, gdzie ona mieszka?
— Nie wiem, nie pytałem. Sam mam sobie za złe…
— Maturzystka, czy jak?
— Tak. Ma wstąpić na uniwersytet. Cudowna dziewczyna. Przyszły astronom. Moje nazwisko Sahajdak. Może pan słyszał?
— Czytałem — ucieszył się dyżurny. — Miło mi poznać pana. Lubię kosmonautykę, astronomię. Pomogę panu. Jak ona się nazywa?
— Nie wiem — bezradnie rozłożył ręce Sahajdak. — Nie zapytałem…
— No, i jak tak można? — zapytał z wyrzutem dyżurny.
— Na imię ma Hanusia…
— Hanusia… Hanna czy Anna? A może Halina?
— Chyba Anna. Zresztą nie wiem…
— Az jakiej wsi?
— Gdzieś na Wierchowinie…
— No, wie pan, to zupełnie jak w piosence „Napisz dokądkolwiek”. My nawet z pełnymi danymi niekiedy miesiącami poszukujemy ludzi… A tu — Hanusia…
— Więc co robić? — zapytał niespokojnie Sahajdak.
— Zaczekać. Może się zjawi. Przecież zna pański adres?
— Zna.
— No, to świetnie. A ja rozpocznę śledztwo. Sprawdzę. Jeżeli będziemy mieli jakąś wiadomość — dam panu znać. Proszę zostawić swój adres. O, tutaj. Dziękuję. Do widzenia.
Nazajutrz Mychajło poszedł pod uniwersytet. Kręcił się w tłumie maturzystów, rozglądał się. Hanusi nie było. W domu nie było od niej żadnego listu czy wiadomości.
Poszedł do pracy. W obserwatorium koledzy ucieszyli się z jego przybycia. Bud’laska biadolił:
— Co się z panem dzieje? Istny kościotrup. Nineczka nie daje panu jeść? Udzielę jej nagany. Przed obroną dysertacji trzeba być w dobrej formie, w pełni sił…
— Źle się czuję — powiedział lakonicznie Sahajdak.
— Zwalniam pana — rzekł Bud’laska. — Ma pan zwolnienie aż do obrony. Niech pan odpocznie, zabawi się. Może pan posiedzieć w „Kukułce”. He-he! Z jakąś dziewczynką. Pomoże, pomoże. Jak ręką odejmie zmęczenie, chandrę. No, no, niech się pan nie gniewa. Purytanin — wiem…
Mychajło pojechał wieczorem na Kureniówkę. Wiedział, że to nie ma sensu, a jednak chodził krętymi ulicami, wypytywał ludzi, wchodził do bram, przeklinał siebie w myślach. Może ona nie chce się z nim spotykać? Może to był pierwszy poryw, a potem… Ona jest młoda, ma przed sobą całe życie… Spotka chłopca ze swego grona? Bez męki, bez kłopotu. A tak — co będzie miała ze mnie? Pajęczynę, plątaninę…
Po powrocie do domu zamknął się w gabinecie, nie wpuszczał nikogo. Na zapytania Niny nie odpowiadał. Siedział za biurkiem, ściskając rękami skronie, usiłował opanować tępy ból, który rwał mózg, mroził duszę. Kim ona jest, dlaczego weszła tak głęboko w jego życie? Zapaliła ogień, który zamienił się w pożogę. Sama znikła, a pożar buszuje, zagarnął horyzont. Jak odzyskać spokój, równowagę?
Rankiem zajechał Lihosow. Bezceremonialnie chwycił Mychajłę za rękawy marynarki, pociągnął za sobą.
— Jedziemy. Nie pożałujesz…
— Co tam u ciebie? Szczury? — skrzywił się Sahajdak. — Mdli mnie na myśl o nich. Sam się zachwycaj nimi…
— Boisz się? — roześmiał się Lihosow, błyskając złotym zębem. — Boisz się utraty złudzeń? Kto do mnie przychodzi, ten, bracie, naprawdę odzyskuje wzrok. Nad drzwiami można by powiesić stary napis z piekła… Jak to brzmiało? „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.” Ha-ha! Cóż począć — prawda jest straszna. Ale ja jestem zwolennikiem prawdy.
— Eugeniuszu — Sahajdak przypatrzył się bacznie koledze — a mnie się czasami zdaje, że to ty się boisz…
— Czego? — zapytał ironicznie Lihosow.
— Boisz się, że stracisz złudzenie twojej „prawdy”. Drżysz na myśl, że jutro czy może pojutrze światopogląd cybernetyczny diabli wezmą, nauka odkryje nowe perspektywy, a przed rozumem odsłoni się otchłań! Co — czy nie tak? A jeśli się odrzuci twój mizerny światopogląd, to okaże się, że jesteś żebrakiem, nagim królem…
— Oho, więc jeszcze pokazujesz zęby? — zdziwił się Lihosow. — Nie szkodzi, nie obrażam się. Masz w głowie różową mgłę. To się zdarza, nawet wielkim uczonym. Zawsze dziwiłem się, dlaczego to wśród wielkich geniuszów (nie mówię o tobie, tobie daleko do geniusza!) — dlaczego, powiadam, wśród wielkich geniuszów spostrzega się dziwną skłonność do przesadnego abstrahowania… Einstein, Kant, Hegel, Spinoza, Giordano Bruno… Ty, chociaż nie jesteś Einsteinem, należysz do tej kategorii. Nie masz nic przeciw temu, żeby gdzieś za materią przylepić rozum świata! Ha-ha! Czy nieprawda? Mistyczny zaczyn. Skąd to się bierze? Dziwne. Mnie się wydaje, że to wskutek przeładowania informacją. Informacji jest dużo — ale syntezy, rozumienia nie ma… Nie ma, kochasiu! Co wówczas pozostaje? Przypuszczenia, mój braciszku!
— Przypuszczenia? — zapytał sceptycznie Mychajło. — Co to jest z cybernetycznego punktu widzenia?
— Poszukiwanie odpowiedzi bez systemu. Metodą prób: tak — nie, tak — nie. Zanim znajdzie się dokładna odpowiedź, wiesz, ile mistyfikacji przejdzie przez twoją nieszczęsną maszynkę? Ho-ho!
— Zarozumiały antroposie! — zażartował Sahajdak. — A ty — co, nie szukasz? Stałeś się wszechwiedzącym bogiem cybernetycznym?
— Ja znalazłem — odparł poważnie Lihosow. — Dawno znalazłem jedyną słuszną odpowiedź: świat to maszyna. Oczywiście nie jakiś tam prymitywny mechanistyczny model, nasza mateczka przyroda długo pracowała, zawiązała niemało węzłów w ciągu kwadrylionów lat istnienia… ale rozwiążemy je! Kotek, bawiąc się kłębkiem, też poplącze nitki, że nie daj Boże! A jednak w całej tej plątaninie nie ma nic mistycznego. Węzły. Bodaj skomplikowane, ale najzwyczajniejsze, trywialne węzły. I nie trzeba wymyślać nad nimi doktryn, lecz rozplątywać je. Ha-ha! Rozplątywać, Michasiu, a do tego potrzebna jest cierpliwość i poczucie realizmu.