— Skąd się wzięła ta twoja maszyna? — z rozdrażnieniem przerwał Sahajdak. — Gdzie jest ten cybernetyk, który ją zaprogramował? Może znów ujawnicie jakiegoś megainżyniera, bożka, który bawi się wszechświatem jak kotek kłębkiem?
— Po co? — uśmiechnął się leniwie Lihosow. — Obejdziemy się. Nieskończoność to, bracie mój, skomplikowana rzecz. Spontanicznie może w niej powstać wszelakie diabelstwo. Czasu i wieczności jest pod dostatkiem, materiału również. Ślepa gra żywiołów i sił; istnieje prawdopodobieństwo pewnych połączeń, węzełków. Jednym z tych węzełków jesteśmy my, nasza galaktyka, nasza Ziemia, twój pokorny sługa, taki sam metafizyk jak ty…
— Wiesz co? Chciałbym zakończyć tę rozmowę, bo mnie głowa zaczyna boleć…
— No, to jedźmy. Nie pożałujesz…
— Przecież ci powiedziałem: nie będę patrzeć na szczury. Szanuję mimo wszystko ludzi, a twoje szczurze eksperymenty nie przekonają mnie! Słuchaj, Eugeniuszu, czy ty odczepisz się ode mnie? Przestań grać rolę Mefistofelesa dwudziestego wieku. Nie jestem twoim Faustem. Całuj się z twoimi szczurami, a mnie pozostaw z moimi, jak powiadasz, „mistyfikacjami”.
— Jakie tam szczury. Mam cudowny eksponat. Wiele odsłoni przed tobą. Przestaniesz się ze mną sprzeczać…
— Nie rozumiem.
— Właśnie chcę, żebyś zrozumiał. Cudowne studium psychologiczne. Jedźmy. Nie na długo. Samochód czeka.
Sahajdak zgodził się niechętnie.
Podjechali do Instytutu Fizjologii. Weszli do hallu, zaczęli schodzić do piwnicy.
— Prowadzisz mnie do mordowni, czy co? — zażartował posępnie Sahajdak.
— Prawie — odpowiedział tym samym tonem Lihosow. — Do komory anabiozy. Dawno czekałem na taki eksponat. Wreszcie zdobyłem. Śmierć kliniczna, zamrożenie…
— Po co ci to? — zdziwił się Mychajło, patrząc na rząd owalnych drzwiczek w ścianie.
— Przygotowania — lakonicznie wyjaśnił Lihosow, otwierając drzwi. — Wejdź. Nauczymy się wyprowadzać ze śmierci klinicznej. Wskrzesimy. Zrozumiałeś? O, popatrz — ślicznotka. Młoda, piękna, raz — i nie ma! Samochód uderzył ją prosto pod serce. Oto masz i rozsądek, radość, i duszę. Wszystko tutaj — w tej lodówce. Włączam…
Pstryknął kontaktem, pod betonowym sklepieniem zapłonęła neonowa rurka, oświetlając przezroczystą kopułę nad wanną anabiotyczną. Mychajło z zapartym tchem podszedł bliżej. Zajrzał pod pokrycie. Błysnęła czarna błyskawica, przesłoniła świadomość. Hanusia!!!
Stał skamieniały, bez ruchu, a Lihosow, nie spostrzegając nic, wyjaśniał spokojnie:
— Przedwczoraj oburzyłeś się na mnie. Chciałeś mnie trzasnąć w gębę. A za co? Tu masz ilustrację. Czy istnieje logika w przyrodzie? Byle swołocz żyje, a taka uroda — ginie. Jestem człowiekiem oschłym, ale wzruszyłem się, kiedy ją zobaczyłem. Boski eksponat. Wystarczy spojrzeć na nią, a wszelkie mętniactwo romantyczne znika jak proch. Ot, tak. Nie wiadomo nawet, kim jest. Dokumentów przy niej nie było, nikt się nie zwracał, nie pytał. Zadzwoniono do mnie z kostnicy — oni wiedzą, że interesuję się zwłokami nadającymi się do badań. Możę minie pięćdziesiąt, sto lat i zostanie przywrócona do życia…
Słowa Lihosowa bulgotały głucho w wielkim oddaleniu. Przed Mychajłą była tylko ona. Ona czy nie ona? Nagusieńka jak nowo narodzone dziecko, z rękami bezsilnie wyciągniętymi wzdłuż ciała. Spokojna twarz, mądry uśmiech wokół ust. „Niektóre wianki przybiły do brzegu, a mój — płynie i płynie. Ja za nim, a on wciąż dalej i dalej” — usłyszał Mychajło. Zimne ostrze przebiło mu serce. Jęknął, runął na cementową podłogę. Lihosow zamilkł, rzucił się na pomoc. Posadził Mychajłę na stołku, zakrzątnął się koło niego, mamrocąc:
— Co ci jest? No, Misiu, nie wiedziałem, że jesteś taki wrażliwy! Nigdy bym cię nie przyprowadził…
— Hanusia — wyszeptał Mychajło. — To jest Hanusia…
— Co? Znasz ją?
— Znałem… Czekałem… Nie przyszła… Eugeniuszu, rozumiesz mnie… Eugeniuszu, skąd taki absurdalny splot okoliczności?
Mychajło na wpół leżał na krześle, miał zamknięte oczy, a Lihosow trąc w zakłopotaniu twardą szczecinę na policzku, mamrotał:
— Tak. Naprawdę… Szkoda… Co robić? Misiu, chodźmy stąd. Nie możesz tu zostać. Chodźmy, mój drogi…
Zgasił lampę, wyprowadził Sahajdaka z podziemia, zamknął się z nim w gabinecie. Posadził Mychajłę na tapczanie i przemierzał pokój z kąta w kąt. Mychajło tępo spoglądał przed siebie, usta mu zsiniały, ręce trzęsły się, z oczu płynęły łzy — nieme i straszne.
— Co teraz będzie? — rozłożył ręce Lihosow. — Hm, Nina. Ty. Kim ona jest? A zresztą — rozumiem. Zdarza się… Nagle — nieszczęście. Tragedia. Grymas szatana. A ty mówiłeś piękno. Co teraz? Obrona rozprawy. Musisz się uspokoić. Jutro posiedzenie, a ty jesteś jak trup…
— Trzeba ją pochować, Eugeniuszu — wyszeptał Mychajło. — Jak człowieka…
— Nie można — odparł Lihosow, kiwając głową. — Jest zainwentaryzowana…
— Co powiedziałeś? — żachnął się Mychajło.
— To, co usłyszałeś. Nie jesteś dzieckiem. Przekazano nam ją z kostnicy jako zwłoki do reanimacji. Jest zainwentaryzowana i ma swój numer. Własność państwowa. Gdyby się zgłosili krewni, to co innego…
— Ja ją zabiorę — rzekł posępnie Mychajło.
— Nie masz prawa. Jakie dowody? Nie znasz nazwiska. Nie wiesz, skąd pochodzi. A może wiesz?
— Nie.
— No, popatrz. I na co ci ten pogrzeb? Nina, przełożeni. Dowiedzą się, wszystko się wyda. Nie trzeba. Może później naprawdę kiedyś ją ożywią. Ha? Taką urodziwą ożywią. Niech leży. A w ziemi — robaki zjedzą… Stój, dokąd idziesz?
Sahajdak wstał, podszedł do drzwi. Było mu niedobrze, miał chaos w głowie. Zatrzymał się na progu, powiedział błagalnie: