Nina spode łba patrzyła na męża, milczała. Mychajło wykręcił się, nie pożegnał z nimi, ruszył w stronę kolejki linowej. Zjechał do dworca rzecznego, wziął bilet na statek zatrzymujący się w pobliżu rodzinnej wsi.
Tak, tylko tak. Do bliskich serc, na wolność. Może tam znajdzie łaskę, zapomnienie, może tam ucichnie burza i nastąpi błogosławiona cisza. Mamo, śpieszę do ciebie… Pociesz mnie, daj nadzieję… A jeśli nie dasz, po co mam żyć? Na co mi słońce, skoro umarł mój kwiat — jeden jedyny w nieskończonym wszechświecie?…
Słowo piąte — Wesele
Oj, bieda, bieda, o nieszczęsna dolo.
Zaorała dziewczyna swoją troską pole,
A czarnymi oczami je zabronowała,
Drobniutkimi łezkami jak deszczem oblała.
Niechaj Pan Bóg pomoże, tyś mi nie sądzona!
Bywaj zdrowa, kochana, nie będziesz mą żoną.
Nie wiedziała matula o miłości córy;
Aż nadeszło rozstanie jako czarna chmura.
Statek minął mosty, wyspę Żukowa. Przepłynęły bujne łąki, łozy, czółna rybaków, namioty na brzegach. Z południa nadciągały kędzierzawe, granatowoczarne chmury, spływały z nich na ziemię szare smugi deszczu. Zapłonął wszystkimi kolorami rozdarty łuk tęczy. Mychajło siedział na dziobie statku, patrzył na tęczę, na pieniste grzywy fal, na zamgloną dal. Łagodne zespolenie barw i dźwięków letniego dnia uspokajało; gasło napięcie, myśl wracała do normalnego nurtu. Lecz pozostał chłód. Lód w duszy. Rozpłynęło się czy umarło życzliwe podejście do wydarzeń i zjawisk, intelekt zaostrzył się i bezlitośnie zrywał zasłonę z wiary w sens życia.
Wszyscy rodzą się. Wszyscy umierają. To prawda. Jeden wcześniej, drugi później. Zapomina się o największym bólu. Przemija największa radość. I nie zostaje nic — ani radość, ani cierpienie. Chyba tylko wspomnienie. A potem i ono się rozpływa. Mijają wieki, tysiąclecia. Mijają cykle wstrząsów geologicznych. Zjawiają się i znikają w ciemnościach niebytu miriady żywych stworzeń, istot myślących. Jak piana pod burtą statku. Jak bąbelki kropel deszczowych na wodzie…
Lihosow ma rację. Oszukujemy samych siebie. Zmyślamy sens życia po to, by zabić strach przed nieskończonością, którą nie obchodzą nasze męki i cierpienia, radości i nadzieje. Ona po prostu nie zwraca na nie uwagi, tak jak słoń nie widzi, nie może widzieć stonóg, które miażdży nogami w ciężkim marszu do wybranego celu. Czy jest sens w wieczności? Tego nie wiemy i nie dowiemy się nigdy. Jesteśmy pianą pod nogami bezmiaru, jesteśmy bryzgami wody rozpryskiwanej przez życie.
Mychajło wyszukiwał najboleśniejsze, najdotkliwsze określenia, by nie zostawić sobie nadziei, by nie oszukiwać siebie wciąż na nowo. Człowiek, ludzkość. Dla nich dzieje się wszystko piękne i ohydne na planecie. I to, i wszystko inne — jest kłamstwem. Nie ma ani człowieka, ani ludzkości. Widzimy to, wiemy, a jednak pragniemy złudy, samoułudy, aby choć na chwilę znaleźć się w narkotycznym czadzie iluzji. Kościoły, idee, doktryny — ile ich jest! Wszystkie obiecują, pocieszają — i nic nie dają, tylko przemijające korzyści dla adeptów i głosicieli, którzy są może nieszczęśliwsi od swoich podwładnych, bo oszukują siebie ambitną fikcją władzy, jakiej nie posiadają. O straszna maro! Maja, iluzja, jak mawiał Swami! Jaka jest granica jej siły?
Człowiek umiera, składa swe życie na ołtarzu życia społecznego i przyrzeka mu się, że jego życie nie pójdzie na marne, że zbliży upragniony czas wolności powszechnej i dobrobytu. I to jest oszustwem! Nie można osiągnąć nieosiągalnego, napełnić otchłani pragnień czynami, nawet największymi. Bo śmierć przychodzi i zabiera ze sobą wszystko — wielkość i podłość, sławę i hańbę, bogactwo i biedę. Wszystko jest w człowieku, a on — to efemeryda, piana na niezmierzonym oceanie wieczności. I ludzkość jest chimerą, bo jest podzielona. Nie ma ludzkości, istnieje chaotyczny splot ludzi, rodzin, ludów, narodów. Każdy wymyśla własnego boga, pragnąc postawić go wyżej od innych.
Fantastyczne mrzonki? Nadzieja na to, że nauka przyszłości wskrzesi nas wszystkich z niebytu, przywróci odczuwanie i świadomość? To jest niedorzeczne. Czym jesteśmy dla przyszłości? Śladem kopyta na brzegu nieskończoności, po którym przejechał na koniu życia jeździec o imieniu Tajemnica… Śmiesznie i gorzko…
Ów piaszczysty skrawek ziemi między łozami nad Desną, gdzie położyła mi głowę na piersi — to dla mnie wszechświat i najwyższe osiągnięcia. Na co mi galaktyki, na co mi dziwaczne kształty innych światów, dalekie fantastyczne istoty, olbrzymie planety, straszne kwazary, otchłanie dróg mlecznych? Na co mi? Dajcie mi siłę zawrócić czas, spojrzeć raz jeszcze w oczy Hanusi. Zabierzcie mi wszystko — stopień naukowy, moją wiedzę, wykształcenie, stanowisko służbowe. Chcę być pasterzem jak jej ojciec, albo drwalem czy flisakiem. Siedziałbym z nią na połoninie, patrzylibyśmy w niebo, trzymalibyśmy się za ręce. I nie potrzeba nic więcej, nic więcej… A jednak i to kłamstwo. Przeminęłoby życie i znów, — nieubłagana śmierć. Rozłąka. Czy ja pierwszy, czy ona. Wszystko jedno. Tęsknota, bezsens.
Zapomnieć o wszystkim. Owinąć zasłoną. Intelekt jest zbyt bolesnym darem życia. I nadto niedorzecznym. Małpie wystarczyłoby skakanie po drzewach, wystarczyłby instynkt. Jakiemuś ogoniastemu Adamowi zachciało się dowiedzieć czegoś o gwiazdach? Masz przeklęty dar z Drzewa Złego i Dobrego. Bądź jako Bóg. A ściślej mówiąc jak żebrak, który ma w sakwie bezcenny diament i idzie przez piaski pustyni. Dookoła ani kropli wody, by ugasić pragnienie. Tylko miraże na horyzoncie i czarne trąby powietrzne rozpaczy…
A może zniknąć z tego świata? Odciąć chimeryczną pępowinę życia? Spokój, cisza, niebyt… Nie, nie można. Mogę przerwać tylko to, co sam zdziałałem. Życie moje nie należy już do mnie. Związane jest niewidzialnymi ogniwami z życiem innych ludzi. Trzeba iść dalej, oddać dług innym. Dług matki, ojca, dziecka, towarzysza. Ucieczka z pola życia to dezercja. Żołnierze nie uciekają z pola walki. Trzeba iść do końca…
A to, co własne, drogie — niech trwa w niedosiężnej głębi serca… Zamknę je, pochowam…