Выбрать главу

Witajcie, moje kochane łąki! Dawno was nie widziałem. Czy mnie pamiętacie?

Z parostatku zrzucono kładkę na piaszczysty wysoki brzeg. Mychajło zszedł na łąkę. Za nim powlokła się stara babka z dwoma wielkimi tłumokami na ramieniu. Sahajdak pomógł jej wydostać się na ląd. Statek za-

buczał, odbił, turkocząc wesoło silnikiem popłynął dalej, w dół Dniepru.

— Może dopomóc wam, babciu? — spytał Mychajło.

— Nie trzeba. Doniosę — wymamrotała staruszka. — Poddaj, syneczku…

— Nie, nie, przecież jestem młodszy od was. Nie wypada. Będę szedł obok was z pustymi rękami?

— No to co? Wy, młodzi, zwykliście chodzić bez bagażu. A my — jak woły. Od dawna nauczeni. Aż dziwno człowiekowi, kiedy nie ma ciężaru na grzbiecie. Ale skoroś taki poczciwy, to nieś. Niech cię Bóg wynagrodzi, syneczku. Tyś może tutejszy?

— Tutejszy, babciu.

— Czyś ty nie syn Sahajdaków?

— Tak. To ja, Mychajło…

— Bo właśnie patrzę — twarz jakby ojcowa. W goście, czy jak?

— Właśnie.

— Aha. A dlaczego bez walizki? Czy nie na długo?

— Nie wiem. Jak się złoży — odpowiedział niechętnie Mychajło. Stąpał wielkimi krokami po trawie, deptał kwiaty, zbijał kaszkę z wysokich łodyg szczawiu. Babcia dreptała obok niego, nie zostawała w tyle, gwarzyła o swoich sprawach.

— A ja, ot, siedziałam sobie na przypiecku, myślę, ano, pojadę do Kijowa. Po pierwsze, jeszcze raz zobaczę Kijów, dawno nie byłam, a po drugie, kupię sobie miękkiego chlebka…

— A we wsi nie ma?

— Przywożą z rejonu, sprzedają. Ale taki nie wypieczony, że można nim jak kamieniem w psy ciskać. A w Kijowie — mięciutki. Zęby mi powypadały, dwa zostały, nie mogę gryźć. A kijowski chlebek dobrze się je. Można dziąsłami pożuć. Kiedyś, gdy była mączka, piekłam sama. W piecu. Najwięcej lubiłam piec żytni chleb. Pachnący, miękki. Twoja matka Makryna też dobry chleb piekła. Pożyczałam u niej. To było dawno, przed wojną…

— A dlaczego teraz nie pieką?

— Rozleniwili się. Wolą kupić w sklepie. Nie każdy ma mąkę. Przyzwyczailiśmy się — dobrze jest. Ale, jak tak popatrzę, nie wychodzi to na dobre…

— Jak to?

— A tak. Niby i technika, radio, różne telewizory, a czegoś brak. Przesiadują wieczorami przed tą migaczką, wytrzeszczają ślepia, patrzą. I starzy, i młodzi. A kiedyś było tak — od wieczora do ranka płyną pieśni nad wsią. Z jednego końca jedna gromada dziewcząt i chłopców śpiewa, a z drugiego — druga. Słuchasz — a tu się trzecia odzywa. Jeszcze ładniej. Aż serce zamiera — tak pięknie śpiewają. Gwiazdeczki błyszczą, miesiąc płynie po niebie, sady kwitną. Nawet starym ludziom chce się postać na wygonie, przypomnieć sobie narzeczeńskie czasy i kochanie. Ładnie było, pięknie, co tu gadać… Albo wieczorynki… Zbiorą się w krąg i opowiadają różne historie — straszne lub wesołe. Stare dzieje albo baśnie. A teraz pozapominali…

— A klub? Przecież jest klub we wsi?

— Co tam klub! Pójdziesz — popatrzysz, kręcą tam kino cały dzień. Tańce. Poplują pestkami jeden drugiemu w oczy, podrygają, pokrzyczą. Pieśni jakieś nie nasze. Dziewczyny jak kocięta wylizane — ani warkocza, ani wyglądu, ani postawy. Wiercipięty, próżne. A ojcowie popatrzą, popatrzą i mówią: może właśnie tak trzeba? Stare odeszło, nowe idzie. A co jest nowe? No, samochody szybko jadą, coś tam wywieźć czy przywieźć — prędzej, prawda. Wszyscy umieją czytać i pisać — prawda. Czytają, wiedzą o gwiazdach. Tyci maluch, jeszcze z pieluch nie wylazł, a już cię poucza, rąbie prosto z mostu co, gdzie, jak! Wykształcony! Ale już przed wieczorem nie usłyszysz pieśni nad wsią. Dlaczego? Bo głośnik koło zarządu wrzeszczy w dzień i w nocy. Drze się i drze, aż spać nie daje. Słowika nie usłyszysz. No, jeszcze jak gra w chałupie — inna rzecz. Ale na środku wsi — po co to?

— To prawda, babciu, urzekła nas technika. Starego też nie ma co tak chwalić, było tam sporo złego — i pijaństwa, i zabobonu, i ciemnoty…

— Było, było, Mychajło Kuźmiczu — pokiwała babcia głową. — Ale było też dużo dobrego…

— O pieśni to słusznie powiedzieliście. Zapomina się jej. Może tylko istnieje w kółkach amatorskich, tam śpiewają. A tak — cisza wieczorami. Ja też zwróciłem na to uwagę…

— Otóż to. Starsi pamiętają, mogliby przekazać młodym. A ci lekceważą, nie chcą. Czy to dobrze? Weźmy dla przykładu wesele. Kiedyś było tak — wezmą ślub, pośpiewają, zabawią się kilka dni. I młodym przyjemnie, a dla ludzi — święto. Pamięta się całe życie. A dziś młodzi nie znają nawet pieśni weselnych… No, ja tu skręcam… Dawaj tłumoki, daj ci Boże, syneczku…

— Nie ma za co, babciu Kalino. Przecież tak się nazywacie?

— A jakże — z zadowoleniem potwierdziła babcia, wkładając tłumoki na ramię. — Nie zapomniałeś. Przecież jestem twoją stryjeczną babcią. Twój dziadek Lewko to mój cioteczny brat. Jesteśmy krewnymi. Przyjdź kiedy, jeśli będziesz miał ochotę. Ugoszczę czarką, ogórkiem małosolnym…

— Przyjdę, babciu, jak mi czas pozwoli…

— No, to bądź zdrów…

Babcia pokuśtykała między czarnymi topolami w stronę ostatniej chaty nad rzeczką. Mychajło, minąwszy rząd siedzib stojących nad łąkami, poszedł dalej. Chata rodzinna wyglądała już zza gęstego sadu, za nią zieleniały korony sosnowego lasu. Na płot wskoczył krzykliwy kogut z barwnym ogonem i zapiał głośno, jakby witając gościa. Mychajło uśmiechnął się: grzęznąc w piasku podszedł do przełazu w płocie, zatrzymał się chwilę, spoglądając na dymek płynący z komina.

Co powiedzieć rodzicom? Czy warto ich denerwować, mówić o wszystkim, co się z nim stało? Może to obudzi w ich sercach troskę i niepokój o syna? Wszystko było w porządku, a teraz macie, staruszkowie, podziwiajcie, do czego wasz syn doprowadził. Zwalił na stare ramiona swój ciężar, nie wytrzymał. Nie, nie trzeba nic mówić. Pominąć to, co zaszło. Tak, przemęczenie, musi trochę odpocząć na łonie przyrody. Będzie mniej pytań, trzeba oszczędzać rodziców…

Przeszedł miedzą, odgarniając słoneczniki. Ciężkie płaskie głowy chwiały się, uderzały Mychajłę w pierś, pod nogami uginały się pędy arbuza, trzmiele buczały basem nad ogrodem, między zielonymi łodygami czerwieniały kusząco pomidory. Z kartofliska wyskoczył pstry kotek, czmychnął na ganek. Zaskrzypiały schodki, na progu ukazała się postać. Bliska, droga. Ciepło zrobiło się pod sercem, łzy napłynęły do oczu. Mychajło stanął, uśmiechnął się, odchylił gałęzie młodej wiśni zasłaniającej mu chatę, zawołał cicho: