— Dzień dobry, mamo…
— Oj, kto to? — spłoszyła się matka. Zobaczyła syna, machnęła rękami jak sokolica skrzydłami, pospieszyła na spotkanie. — Misio przyjechał! Oj mój Boże, tak niespodzianie! Zawiadomiłbyś przynajmniej — wyszlibyśmy na powitanie.
— A po co? Tak lepiej…
Matka objęła go, jej pomarszczony policzek pachniał macierzanką i grzybami. Niebieskie oczy były jasne jak zwykle, tylko brwi i warkocze pobielały, jakby je spowiło jesienne babie lato. Syn trzymał matkę za rękę, jej szorstka dłoń była gorąca, sztywna. Ruszyli w stronę ganku.
— Wejdźmy do chaty. Pewnie jesteś głodny?
— Nie, pozwól mi popatrzeć na ciebie…
— Jeszcze się napatrzysz — odpowiedziała szczęśliwym głosem. — A dlaczego sam? Bez rodziny?
— Ona nie chce jechać na wieś — spochmurniał Mychajło. — Powiada: Po co mam siedzieć w tej norze?
— Aha. No, a synek, Andrzejek? Stęskniłam się za nim…
— Matka go nie puszcza. Powiada, że nabierze różnych wiejskich zwyczajów, nauczy się mowy…
— To już i mowa wiejska zła — rzekła smutno matka. — A nie brzydzi się naszego chleba? Chyba nie… No, Bóg z nią. A co u ciebie? Masz urlop? I tak bez żadnych rzeczy? Jakbyś się urwał z gałęzi. Może tylko przejazdem?
— Nie. Zmęczyłem się, zapragnąłem odpocząć u ciebie…
— To dobrze, Misiu, dobrze zrobiłeś. I tatko się ucieszy. Przecież nie widzieliśmy ciebie cały wiek. Wszyscy krewni pytają — co się dzieje z Misiem? Jak został astronomem, to nosa na wsi nie pokaże. Obrzydła mu wieś, czy co? Mówię im, zatrzymują cię różne sprawy gwiezdne. A oni śmieją się i kiwają głowami: Zapomniał chyba, że gwiazdy są tu ładniejsze, jakie tam gwiazdy w mieście — dym i kopeć…
Mychajło usiadł na ganku, nie puszczając rąk matki, milczał, patrzył ciepło w jej oczy. Matka westchnęła, szepnęła:
— Ciężko ci, synu. Wiem, widzę…
— Ciężko, mamo — pochylił głowę.
— Masz dobrą pracę, masz dom, rodzinę, a szczęścia nie ma…
— Nie ma, mamo…
— Bo żona niedobrana. Nie do serca. Żebyś nawet wiązał, nie wiem jak kręcił powrósłem — nie będzie dobrego snopa z żyta i kąkolu. Zaśmieci kąkol dobre ziarno…
— Prawdę mówisz…
— Ja od razu widziałam, ale milczałam. Bo co by to pomogło? Nie posłuchałbyś. A teraz — za późno. Syn, rodzina…
— Jaka tam rodzina, mamo. Ot, same tylko pozory.
Pomyślał chwilę, spojrzał na promyki zmarszczek dokoła matczynych ust, zdobył się na odwagę i rzekł gorąco:
— Spotkałem niedawno dziewczynę. Pokochałem ją bardzo. Och, mateńko, gdybyś ją zobaczyła… Przypadłaby ci do serca. Ona mnie też pokochała…
— No więc…
— Nie ma jej, mamo — powiedział posępnie Mychajło. — Umarła. Samochód ją przejechał…
Matka głaskała rękę syna, milczała, jakby wsłuchując się w coś niedosłyszalnego. To milczenie przyniosło mu ulgę.
— Nie było przeznaczone — wyszeptała. — Tylko ty, Michałku, nie zamartwiaj się. Nie płacz. Dobrych ludzi trzeba wspominać pieśnią, ciepłym słowem. Niech jej ziemia lekka będzie…
— Nawet tego ona nie ma, mamo. I nie mogę być wesoły, kiedy jej nie ma. To tak, jakby się kwiaty weseliły w lochu bez słońca. Jakaż to wesołość wśród mroku…
— Strzeż się, Michasiu, takich uczuć. Bo można dojść do obłędu.
— Tak jest, mamo. Staram się być spokojny, ale co począć, kiedy smutek gryzie serce.
— Może spotkasz inną…
— Nigdy — odparł gorąco syn. — Mam dość Niny.
Rozwiodę się z nią, będę żyć sam. A Hanusi — nie mogę zapomnieć. Do śmierci…
Znów cisza. Współczujące spojrzenie matki. Gdzieś pod strzechą zaćwierkały wróble, podszedł kot, zadarł ogon, otarł się o nogi. Mychajło pogłaskał go. Kot ucieszył się, wygiął grzbiet, przymknął z rozkoszy oczy.
Matka podniosła się z ławki, powiedziała zaniepokojona:
— To pobiegnę do kuźni, powiem ojcu. Zwołamy krewniaków, zjemy wspólnie wieczerzę. Zgoda?
— Niech będzie — odrzekł Mychajło. — Zwołaj, a ja tu posiedzę…
Pozostał na ganku, słuchając ćwierkania wróbli, patrząc na krzątaninę kur, które biły się przy korytku. Nic się nie zmieniło. Tylko ty przeżywasz tragedię. Wszyscy inni nawet nie dostrzegą. Matka pocieszy cię, poradzi, żebyś się nie smucił. Wszystko płynie, wszystko przemija. Oni — chłopi — przyzwyczaili się od wieków do śmierci i rozłąki. Dla nich to jest jak wschód i zachód słońca. Urodził się, umarł. Popłakali, wspomnieli dobrym słowem, potańczyli, wypili, zakąsili. Życzyli królestwa niebieskiego. A ja — nie zapomnę. Nie wypłaczę, nie przepiję, nie przestanę tęsknić.
Kury grzebią w śmieciach, jak przed tysiącem lat, dojrzewają słoneczniki, nabrzmiewają słońcem jabłonie, gdzieś za płotem śmieją się dzieci, strzelając z drewnianych strzelb. Na razie z drewnianych… Co im do tego, że gdzieś w piwnicy leży śnieżynka, którą nazywano kiedyś Hanusią? Co to obchodzi cały świat?
Opuścił ganek, zgiął się w drzwiach, wszedł do chaty. Zachodzące słońce złociło tram, ikony w kącie. Na belce pod wyciętym w drzewie krzyżem napis: „25 czerwca 1905 roku”. Tyle lat liczy sobie ta chata. A jeszcze trzyma się, życzliwie patrzy na świat dużymi oknami. Szczęśliwa, bo wychowała cztery pokolenia, obroniła przed niepogodą, dała schronienie.
Mychajło popatrzył na ikony. Chrystus w wieńcu cierniowym spogląda na niebo, po Jego twarzy płyną duże krople krwi, nie mógł pojąć, skąd to urągawisko? „Ojcze, Ojcze, czemuś mnie opuścił?” Co oznaczają te straszne słowa? Co zobaczył Syn w ostatniej chwili życia? Może bezdenną próżnię nad sobą? Może otchłań, której przeraził się duch Syna człowieczego?