Matka Boska tuli do serca, przygarnia Dziecinę, ciasno jej w pozłacanych szatach, dziwi się, dlaczego Ją — żonę cieśli — ubrano w dziwaczny królewski strój? Korona, złoto, brokat. Jej do twarzy w zwykłym płótnie, haftowanej koszuli, pstrej chustce. Wziąć Syna za rękę, sierp w drugą i w pole, na szerokie łany życia. Kołyszą się zboża, błyszczą chabry wśród kłosów, wiatr igra z wąsatym jęczmieniem, układa legendę o Synu człowieczym…
Dłuższą chwilę stał zamyślony przed ikonami. Matka szanuje stare tradycje. Modli się czy nie? Kogo widzi za malowanymi obliczami świętych? O czym mówi jej surowy siwy Sabaoth? Może patrzy za nią z tego obrazu jej ojciec lub pradziad? A ona dziękuje za życie i troski, za swoją miłość i strapienie, za wszystko niepowtarzalne i dziwne, co przekazali jej przodkowie ubiegłych wieków przez łona matek. Dokąd prowadzi ta droga? Gdzie się kończy?
Skrzypnęły drzwi. Do chaty wszedł ojciec, tupiąc ciężkimi butami. Wionęło szczególnym zapachem kuźni — dymkiem węglowym.
Ojciec i syn padli sobie w ramiona.
— Wybacz, wracam prosto z kuźni, nie umyłem się. Ręce mam czarne…
— Co tam ręce, tatko! Ich czarność jest jaśniejsza od niejednej czystości…
— Mówisz jak z książki — uśmiechnął się ojciec, muskając siwy wąs. — A jednak prawdę rzekłeś. No, siadaj, wypijemy, opowiesz, co i jak. Zaraz przyjdą krewni: wujaszek Charko, ciotki, jeszcze ktoś z sąsiedztwa. Poczekaj, ja tylko wyszoruję ręce — widzisz, jak się węgiel wżarł…
Ojciec wyszedł z chaty, stanął przed umywalnikiem, wziął spory kawał zwyczajnego mydła i zaczął mydlić żylaste ręce. Mychajło stanął na ganku przypatrując się pochylonej postaci ojca. Postarzał się kowal Kuźma, postarzał. I skurczył się. Kiedyś był z niego chłopak chwat, postawny, wysoki. Czarne wąsy, piwne oczy, kędzierzawa czupryna. Gdy przechodził przez ulicę — płoty trzeszczały. Dobry byłby z niego mąż! — wzdychały dziewczęta, czerwieniły się, kiedy padało na nie spojrzenie młodego kowalczyka.
Kuźma wybrał małomówną Makrynę. Zamieszkał w ojcowskiej chacie na skraju wsi, zajął się kowalstwem. A kiedy powstał kołchoz — poszedł do kuźni kołchozowej. Ile tego żelastwa przeszło przez jego ręce? Kto zliczy?
Ojciec umył się, wytarł ręcznikiem. Przez furtkę wbiegła matka niosąc ćwiartkę wódki. Oddała ją ojcu.
— Zanieś, postaw na stole. Ja rozpalę prymus pod okapem, usmażę jajecznicę ze skwarkami. Mam galaretę z linówr. Dobra galareta. Nazrywam ogórków, pomidorków. Będzie dobra zakąska. Już ludzie nadchodzą, niech wejdą do chaty. A ja zaraz…
Skoczyła do ogrodu, schyliła się nad grządką, zbierała ogórki. Na podwórze wszedł sąsiad Klim z żoną. Przywitali się z Mychajłą, zaczęli pytać o pogodę w Kijowie, o ceny kartofli, mięsa. Ojciec zaniósł wódkę do chaty, zaprosił gości. Matka wróciła z ogrodu, wysypała z podołka na ławę dwadzieścia twardych ogóreczków. Szybko rozpaliła prymus, postawiła patelnię. Zasyczał niebieski płomyk, zaskwierczała słonina. Matka zaczęła wbijać jajka.
Przyszedł wuj Charko, młynarz. Zdjął szarą marynarkę i zażartował:
— Cokolwiek byś włożył — i tak będzie białe. No to chodzę stale w jednej marynarce. Jak umrę, wytrzepcie mnie — a zbierze się fura mąki…
— Mówisz takie rzeczy — odezwała się matka mieszając jajecznicę że strach słuchać…
— Co w tym strasznego? — śmiał się Charko, gładząc rude włosy. — Gdzie tam jesteś, Mychajło? Chodź tutaj, cmokniemy się. Nie wyrzekłeś się jeszcze krewnych?
— Jak widzicie — odpowiedział Mychajło, witając się z wujem.
— Dobra jest, dzielny z ciebie chłop. Tylko zmizerniałeś. Zmizerniałeś, bracie! Z czego to? Może gwiazdy tak wysuszają?
— Gwiazdy to nie dziewczęta — zażartował Klim.
— Kłopoty — rzekł niechętnie Mychajło.
Matka rzuciła na syna baczne spojrzenie, zakrzątnęła się koło stołu, mówiąc:
— No, to siadajcie, zjemy kolację. Kuźmo, postaw kieliszki. Michasiu, siadaj w kąciku. O, dobrze, nadchodzi kuma Maryna. Proszę bardzo, w sam czas. Przecież Michaś przyjechał…
Przyszło jeszcze sporo ludzi, wujowie, ciotki, siostry cioteczne i bracia. Zasiedli wokół szerokiego stołu. Patrzyli na Mychajłę, oceniali, przysłuchiwali się.
Gasły barwy dnia. Zapadał zmierzch. Zachód grał purpurą. Ojciec włączył lampę. Zabłysły w świetle szaty świętych, zamigotała w butelce mocna wódka, zalśniły piękne pomidory. Stary kowal zaczął nalewać do kieliszków. Zapanowała uroczysta cisza.
— Makryno, siadaj do stołu. Czego ty tam, przy ożogu?
— Może trzeba jeszcze coś podać…
— Wszystko jest — zawołali goście. — Idź, matko, do syna. Makryno, nie wykręcaj się. Wypijesz z wszystkimi…
— No to, daj Boże zdrowie — rzekł ojciec.
— Żeby nie ostatni raz — dodał sąsiad Klim o tłustym czerwonym obliczu. — Z dobrymi ludźmi wypić — i nic więcej nie trzeba!
— Zdrowie Mychajły — rzekł wujaszek Charko. — Za jego gwiaździstą naukę!.
— I za matkę, co wychowała takiego syna — odezwała się kuma Maryna, zwracając okrągłą twarz do Makryny. — I nasza wieś zasłynie z uczonych. Nie tylko hreczkosieje, ale, ot, jacy ludzie tu wyrośli!
— Takie gadanie! — rzekł kowal z wyrzutem. — Czy hreczkosieje to przestępcy, czy co? Przecież żywią wszystkich!
— Niby tak jest, a jednak hreczkosiejów jest dużo, a uczonych mało. Ty, Kuźmo, nie bądź za skromny, syna masz dzielnego!
— Czy on jeden w naszej wsi? Mało stąd wyszło nauczycieli, inżynierów i mechaników? I poetę mamy, a Bartłomiejów syn ministerstwa się dochrapał!
— No, to wypijmy — powiedziała matka — bo wódka stygnie.
— Lepsza będzie — roześmiał się Charko. — No, to bądźmy zdrowi!
Wypili. Chrupnęły ogórki w zębach. Zamlaskały żuchwy, mieląc pomidory, galaretę, jajecznicę. Znów napełniono kieliszki. Wypili, wspominając dalekich i bliskich zmarłych krewnych, niech wejdą do Królestwa niebieskiego. Nos Klima nabrzmiał, stał się czerwonosiny. Klim podniósł kciuk do góry, odchrząknął i rzekł: