Выбрать главу

— Powiedziałaś przed chwilą, — Maryno — królestwo niebieskie! A gdzież ono jest, to królestwo? Puste słowo i nic więcej!

— Tak mawiali dziadkowie, ojcowie — odpowiedziała uprzejmie Maryna, wycierając usta brzegiem chusteczki. — Tak i nam przekazali. I tak jest właśnie. Bo gdzie się podziewa dusza ludzka po śmierci?

— Jaka tam dusza? — zarechotał Klim. — Para, dym. Hu — i nie ma. Czym jest człowiek? Zupełnie jak wieprz. Zarżnęli, zdechł i nie ma. Tak i my. Wyzionąłeś ducha, upadłeś, zakopali. Robaki zjedzą. Tyle naszego: ćwiartka na stole, a w niej wódka. Oto nasza dusza. Ha-ha-ha! Pij, hulaj — tylko tyle naszego. Jak ty myślisz, Mychajle, nieprawdaż? Tyś człowiek uczony, powiedz!

Zebrani goście oburzyli się, wpadli na Klima, kobiety zaczęły mu wymawiać.

— Jak tak można porównywać człowieka ze świnią? — klasnęła w dłonie kuma Maryna. — Przecież Świnia to zwierz, a to boska dusza!

— Jedno i to samo — zawzięcie wołał Klim, nalewając sobie następny kieliszek. — Jak przetniesz wieprza, to zobaczysz wszystko to samo, co u człowieka: kiszki, serce, wątroba!

— No, to siedź w chlewie — powiedziała gniewnie żona Klima, chwytając go za rękaw. — Skoro człowiek czy Świnia to wszystko jedno, właź do chlewni i chrząkaj!

Goście parsknęli śmiechem. A Klim, wychyliwszy jeszcze jeden kieliszek, chichotał wraz z nimi.

— Nie mam nic przeciw temu, ha-ha-ha! Byle mi przynoszono jadło. Przyniesiesz, co? Jakieś poidło, zamieszasz śruty. No, bo chodzić do kołchozu, dniówki obrachunkowe wyrabiać? Zbrzydnie. Gotów jestem leżeć w chlewie, żonko! Ha-ha-ha!

— Nie ma z ciebie pożytku! Do niczego się nie nadajesz!

Krewni rżeli z uciechy, lecz Mychajle nie było wesoło. Klim przypominał mu czymś Lihosowa, był jakby jego gorszym wydaniem, kiepską kopią. Czyżby taka była okrutna, naga prawda? Przyrząd fizjologiczny, maszyna, która pochłania jadło, czka z sytego zadowolenia, śpi, a potem umiera ze starości lub wskutek nieszczęśliwego wypadku? Po cóż więc taka rozmaitość? Z jednej strony psychika, która dorównuje małpie, a z drugiej — niezwykle subtelny kwiat, który rozkwita na tym samym drzewie ludzkim. Straszna, przeklęta zagadka!

Mocna, paląca wódka uderzyła do mózgu, niespokojną słodką falą spłynęła do nóg. Powróciła. Zakołysała się lampa, twarze gości. Klim, tykając palcem przez stół pierś Mychajły, powtarzał, bryzgając śliną:

— No, powiedz, powiedz! Mam rację czy nie? Mam rację czy nie?

— Nieprawda, człowiek ma duszę — powiedział twardo Mychajło. — Co by to był za człowiek bez duszy? Bezdusznymi nazywa się bardzo złych ludzi…

— To puste słowa! Odpowiedz do rzeczy, do rzeczy. Sam czytałem broszurę, sam czytałem… Czarno na białym napisano — nie ma duszy. Ha? A „dusza” to słowo. Ehe, nie przyłapiesz mnie! Ha-ha-ha!

— Nic nie ginie — rzekł Mychajło. — Wszystko przekazuje się wciąż dalej i dalej. Dobro i zło, nauka, wiedza. I my zostaniemy w naszych czynach, w dzieciach…

— He-he, już to słyszeliśmy! Ale to nie jest dusza!

— Dusza — powtórzył uparcie Mychajło. — A wszystko inne znika. Żyje tylko pieśń, bajka, wiedza.

— Gdzie to wszystko żyje, u diabła! — wrzasnął Klim. — Kiedyś, ot, jacy byli Kozacy! Samemu Lucyperowi pluli w oczy, napędzali strachu Tatarom i Lachom, a ich dzieci żłopią bimber i wywijają, jak tam one się zwą, twisty! Ha-ha-ha! Widzisz, jak się żyje…

— Mychajło mówi prawdę, w pieśni jest dusza ludu — odezwał się wzruszony wuj Charko. — Zaśpiewajmy naszą starą pieśń. Makryno, zaczynaj, będziemy ci wtórować…

Matka odkaszlnęła, cichuteńko, przejmującym głosem zaśpiewała, przykładając rękę do policzka:

Powiej, wietrze, bujniusieńki z głębokiego jaru.

Posmutniały twarze gości, pochyliły się głowy.

Przybądź przybądź, moja miła, z dalekiego kraju. Jakże ja stąd mogę powiać —  tu jary głębokie; Jakże ja mam przybyć do was — tu kraje dalekie. Pochylcie się, gęste łozy, dokąd wiater wieje; Oj, popatrzcie, piwne oczy, skąd* kochany idzie. Schyliły się gęste łozy, przestały się kłaniać… Popatrzyły piwne oczy i zaczęły płakać…

Tęsknota ścisnęła Mychajle serce bezlitosną dłonią. Trysnęły łzy z oczu. Życie moje, Hanusiu, czemuś tak wcześnie odeszła ode mnie? Dlaczego zostawiłaś mnie wśród pustki, pod samotnym niebem?

Nalał sobie wielką szlifowaną szklankę wódki, wypił, aż mu dech zaparło. Matka szarpnęła go za koszulę, szepnęła błagalnie:

— Nie trzeba, syneczku… Syneczku, nie trzeba…

— Niech pije, Makryno! — ryknął basem Klim, błyskając przekrwionymi oczami. — Tyle naszego! Niech pije! Uczony czy tłuczony — ha-ha-ha! — wszyscy lubią wódkę… bo ona, gołąbeczka, rozgrzewa duszę, to znaczy, duszy nie ma! Zaplątałem się, a niech to licho! Nalej i mnie. Tylko wódki kobietom nie dawaj, dla nich …ik! …nalewka! Zaśpiewaj, kumciu! Zaśpiewaj!

Kuma Maryna chętnie odłożyła łyżkę i zaczęła wywodzić wysokim, dźwięcznym głosem:

Wieje wiater, wieje bujny, aż dąb wielki zgrzyta. Siedzi kozak na mogile i tak wiatru pyta: „Powiedz, wietrze, powiedz bujny gdzie kozacka dola? Gdzie nadzieja, gdzie hetmani, gdzie sława, swawola?” A wiatr jemu odpowiada: „Wiem, co ci sądzone. Hej, kozaku, dola twoja w gaiku zielonym”.

Przed oczami Mychajły wirowały koła, ale jeszcze resztkami świadomości usiłował zrozumieć treść pieśni. Wiekami, dziesiątkami wieków płynie smutna skarga rycerzy… Poszukiwaczy… Gdzież ona — dola? Gdzie ją znaleźć? Czy istnieje? A może jest tylko mirażem, drwiną z biednych kukiełek, stworzonych do zabawy przez kapryśną przyrodę?

Zadeptano, zaorano szarymi wołami… I zapłakał biedny kozak gorącymi łzami…

A basy mężczyzn skarżyły się się gniewnie zmarłym matkom i pradziadom:

Urodziła mnie matusia na zielonym prosie i dała mi gorzką dolę muszę cierpieć do dziś. Urodziła mnie matusia na zielonym życie i dała mi smutną dolę, ciężkie moje życie…