Sąsiad Klim postawił z brzękiem szklankę na stole, beztrosko podchwycił smutną melodię:
Tak, tak — zadźwięczało w przyćmionej świadomości Mychajły. — Głową o podłogę. Żeby nikomu nie dokuczała, żeby nikogo nie męczyła. I od razu wszystko stanie na swoim miejscu. Cisza. Barwinek wyrośnie na wzgórku. Zaśpiewają ptaszki. Ha-ha. Sentymenty. A jednak… pięknie… I przyrodę można… oszukać… okręcić dokoła palca. Ha-ha-ha…
Mychajło podniósł się, wyszedł zza stołu. Goście nie zwracali na niego uwagi, śpiewali inną pieśń. Tylko matka dopędziła syna w sieni, szepcząc błagalnie.
— Trzymaj się, Misiu. Nie można tak…
— Jak, mamo?
— Przecie widzę. Jesteś nieswój. Ona cię uroczyła. Jeszcze cię zgubi…
— Niech zgubi, mamo… Co mnie to obchodzi?
— Masz syna, Misiu… A i sam nie jesteś stary…
— Mamo, moja mądra, moja najdroższa… — Mychajło opadł ciężko na ławkę, przyciągnął matkę do siebie. — Ale co ja pocznę ze sobą? Nie chce mi się żyć bez niej. Dla siebie? Po co mam żyć dla siebie? Syn? Matka jest mu bliższa. Nie zginie. Wy — sami dacie sobie radę…
— O czym ty mówisz, syneczku — przeraziła się matka. — Jakbyś, nie daj Boże, postanowił zrobić coś złego…
— Nie, jeszcze nie postanowiłem… Może tak zrobię…
— Panie Boże, miej go w swej opiece — przeżegnała się matka. — Wyrzuć takie myśli z głowy. Jeśli kochałeś ją, to nie możesz się zabić. Jakaż to miłość, skoro prowadzi do straszliwej zguby?
— A wiesz, powiedziałaś prawdę, pięknie powiedziałaś, mamo… Miłość do życia… Ale jakie to życie, kiedy jej nie ma? Straszno i dziwnie…
— Spójrz na niebo, syneczku… Spójrz, jakie gwiazdy… Aż serce zamiera…
Mychajło podniósł oczy. Migotliwy ognik dalekich światów podziałał na serce jak balsam. Chaotyczne myśli rozproszyły się, zamilkły wobec wielkości niebios. Matka i syn siedzieli w milczeniu, nasłuchując ciszy wszechświata, lecz w to trwożne milczenie wdarły się zapalczywe głosy:
— Nie, ty mi powiedz, powiedz, nie wykręcaj się: gdzie jest Bóg? Powymyślali, nabajali — a gdzie On? Kto Go widział?
— Człowiek to bóg — odpowiedział głucho kowal. — Wszystko jest w człowieku. I światło, i noc. A co — może mówię nieprawdę? Człowiek buduje i niszczy. Nie zaprzeczaj mi, Klimie. Ty lubisz dużo paplać. Nie irytuj się, tylko słuchaj. Ja tymi rękami przekułem góry żelastwa. Ile kosiarek i kombajnów czy pługów wyszło ode mnie na pola…
— Więc ty jesteś bogiem? — zaśmiał się ochryple Klim. — Stwórcą?
— Bogiem — odpowiedział kowal z godnością. — A kto niszczy, zabija — diabeł. Największym bóstwem, powiem ci — jest rolnik, siewca. Wyjdzie na wiosnę w pole, posieje garść ziarna na rolę, a jesienią sąsieki pękają. Oho, jeszcze jakim bogiem jest człowiek. Ponad wszystkie bogi!
Goście w chacie zamilkli, zapewne oceniali filozofię starego Kuźmy. Matka poruszyła się, szepnęła:
— Pięknie ojciec powiedział. A jednak przesadza.* Jeszcze bardzo dużo jest w ludziach złego, małostkowego. I nie tyle złego, ile małostkowego. Nikczemnego. Ja lubię patrzeć na gwiazdy. Pewnie przejąłeś to uczucie ode mnie. Wyjdę, spojrzę i wszystko ziemskie wydaje mi się takie mizerne, bez znaczenia.
— A co jest ważne, mamo?
— Ogień. Gwiazdy, słońce — wszystko pali się, płonie. Całe niebo jest w ogniu. A my ledwie się tlimy. Oto życie… Gdyby tak żyć w ogniu… Może kiedyś będziemy gwiazdami. Moja babunia — znałeś ją — opowiadała mi niegdyś taką bajkę: O tym, że ludzie prawi stają się gwiazdami, żeby świecić innym, tym, którzy jeszcze nie wznieśli się w górę…
— Ty, mamo, wierzysz w nieśmiertelność?
— Nie wiem… nieuczona jestem. Ty wiesz lepiej. A jednak często zastanawiam się: gdzie ja byłam, kiedy mnie nie było?
— Dziwaczne pytanie.
— Dlaczego? Jeszcze jak byłam panną, wciąż się tak zastanawiałam i myślałam całymi wieczorami. Aż mnie głowa rozbolała. Powiedział mi potem pewien nauczyciel, że głupio pytam… A teraz to znowu mi się kręci po głowie: gdzie ja będę, jak mnie już nie będzie?…
— Ty również tędy, mamo. Filozofowie wszystkich wieków łamią sobie głowę nad tymi pytaniami. Wybacz, matusiu, źle się czuję, przejdę się. Pójdę do lasu…
— Uważaj, synku, żebyś nie zbłądził…
— Ha-ha! Przecież ja tu znam wszystkie przejścia. Po omacku znalazłbym drogę.
— Nie chwal się zanadto. Tyle nowych drzew zasadzili, krzewów, bardzo tu się zmieniło… A ty na dobitek podpiłeś sobie…
Mychajło chwiejnym krokiem zszedł z ganku, machnął ręką, ruszył do wrót.
— Nie szkodzi… wiem dobrze… głowę mam czystą… tylko nogi ciężkie jak z ołowiu… Odświeżę się trochę.
Wyszedł z obejścia, minął wzgórki. Głosy pijanych gości ucichały, gdzieś wyły psy. Giętkie łozy smagały go po twarzy, pod nogami uginały się pachnące trawy. Kołysały się gwiazdy na niebie, wykonywały jakiś figlarny taniec. Mychajło przystanął, westchnął głęboko. W ustach miał ohydny smak bimbru. Splunął, nachylił się, wyrwał z ziemi pęczek trawy, pożuł. Cierpkie źdźbła ochłodziły podniebienie, język. Mychajło usiadł na wzgórku. Potem położył się na wznak, rozkładając ręce.
Piękności moja niewymowna! Na co jesteś? Łudzisz, przyrzekasz, uspokajasz. Może istnieje rozwiązanie? W czym tkwi? Powiedz… Dla kogo ubrałaś się w gwiaździste wianki w pachnące szaty?
Wilgotna noc przeszywa do kości. Trzeba wstać. Ale się nie chce. Ręce i nogi odmawiają posłuszeństwa. Oczy sklejają się. Przyjemnie, straszno. Za zmrużonymi rzęsami migocze gwiaździsty krąg. Obraca się. I Mychajle wydaje się, że jest przykuty do nieskończoności, pośród otchłani. Nie ma kogo wołać, nie ma kogo oczekiwać. Kto rozkuje, kto rozerwie kajdany, kiedy on sam jest ofiarą i katem? Krzycz, wołaj — tylko kosmiczna otchłań odpowiada ironicznym echem…