Smutno, ciężko, straszno…
Wśród ciemności zaigrała tęcza, zbliża się. Kto to? Czyż jest jeszcze żywa dusza w bezmiarze?
Otworzył oczy. Pod sosną stoi Hanusia. Ubrana w ciemnobłękitną suknię wyszywaną gwiazdami. Nad czołem wianek z białych lilii, oblicze uśmiechnięte, łagodne. Tylko oczy smutne.
Mychajło nie zdziwił się. Serce zatrzepotało boleśnie, a w świadomości mignęła myśclass="underline" Jak to możliwe? Przecież ona jest tam, w posępnej piwnicy.
— Żyjesz, Hanusiu? — zapytał cicho.
— Żyję, kochany — skinęła głową.
— Gdzie jesteś teraz?
— Mamy wielki sad. I bardzo dużo kwiatów. Jest nas osiem dziewcząt. Opiekujemy się kwiatami. Dokądkolwiek pójść — wszędzie kwiaty, kwiaty, czerwone maki. A ludzi nie widać. Stęskniłam się za ludźmi.
— Przyszłaś do mnie, Hanusiu? Zlitowałaś się nade mną?
— Zawiniłam wobec ciebie, kochany — rzekła Hanusia, pochylając głowę. — Nie przyszłam wówczas. Męczyłeś się bardzo. Wybacz mi. Wstań, pójdziemy na nasz ślub. Już czekają moje druhny. Urządzimy wesele.
— Chodźmy — zgodził się Mychajło. Podniósł się lekko ze wzgórka, popłynął nad ziemią, wziął Hanusię za przezroczystą rękę. Dziewczyna zadrżała, w jej oczach zapłonęło szczęście. Ruszyli razem ponad łozami w głąb gęstego lasu…
Między drzewami mieni się kolorami kwiat paproci, rzuca srebrne błyski na trawę, na krzewy tarniny i głogu. Las milczący, jakby zaczarowany. I oto polana. Na środku — ognisko. Dokoła niego stoi siedem smukłych dziewcząt, wszystkie w bieli. Złote warkocze opadają na biodra, rzęsy mają spuszczone, oczu nie widać. Cicho, bezgłośnie świeci płomień, nie rzuca iskier i dlatego Mychajle robi się straszno. Jedna z dziewcząt mówi do Hanusi:
— Przyjaciółko, czy jesteście gotowi do wesela?
— Gotowi — brzmi głos Hanusi.
Dziewczyna zatapia głębokie, straszne spojrzenie w Mychajle, przeszywa go na wskroś.
— Czy kochasz Hanusię?
— Kocham — szepcze Mychajło zmartwiałymi wargami.
— Czy mocno, czy na zawsze?
— Na zawsze, dziewczyno. Zajrzyj w moje serce, jeśli możesz dojrzeć…
— Widzę — rzekła dziewczyna już łagodniejszym głosem i uśmiechnęła się niedostrzegalnie. — Dobrze, Kozacze. A czy poślubisz ją?
— Pragnę tego.
— A ty, Hanusiu, czy go kochasz?
— Kocham, siostro.
— Na wieki?
— Na wieki, na zawsze, przyjaciółki moje.
— Poślubisz go?
— Poślubię. Jestem gotowa, siostry moje.
— Stańcie w środku ogniska — rozkazała dziewczyna.
Hanusia popatrzyła na Mychajłę. Wahał się chwilę, strach przeszył serce. Jak to? Ogień ich spali, jakiż to ślub?
— Nie bój się — rzekła dziewczyna surowo. — Powiedziałeś, że kochasz ją na zawsze, na wieczność. Wieczność nie boi się ognia. Jesteś pewien swojego uczucia? To idź śmiało…
Płomień ogarnia młodą parę. Ciepło, przyjemnie. Odwieczny las stoi jak ciemna zjawa, kołyszą się dziewczęta z baśni. Jedna z nich zaczyna śpiewać cienkim, cichym głosem:
A dziewczęta wtórują zgodnym chórem:
A Hanusia, nie puszczając ręki Mychajły, odpowiada na wezwanie sióstr:
Zamyśliła się starsza dziewczyna, złożyła ręce na piersi, zapytuje smętnie:
Więc mi zabierzcie zwątpienia męki, bym nie zaznała z miłym rozłąki…
— W imieniu miłości łączę Mychajłę i Hanusię — powiedziała uroczyście dziewczyna, a druhny radośnie powtórzyły jej słowa i dodały w uniesieniu:
— Na wieki wieków! Na wieki wieków!
— Pocałujcie się — rzekła dziewczyna. — Jesteście od teraz nierozłączni. We wszystkich światach, we wszystkich światach.
Posypały się gwiazdy z nieba jak płatki kwiatów, zabłysły na ramionach, na warkoczach, na rzęsach Hanusi. Mychajło pochylił się ku ustom małżonki, chciał ją pocałować. Hanusia przeszła przez niego niby chmurka. Przerażony odwrócił się za nią. Hanusia roześmiała się, popłynęła nad polaną w kręgu sióstr. Rzucił się za nimi, chciał dogonić, objąć Hanusię, jej żywe, ciepłe ciało.
Z daleka rozległ się śmiech, zlewały się w nieprzebyty mur drzewa, paprocie; zgasło światło, znikły gwiazdy.
Cisza. Ciemność. Niebyt.
Zdrętwiały ręce. Skamieniały nogi.
Ból w piersi.
— Synu, syneczku! Co ci jest? O mój Boże, przecież on zupełnie przemarzł!
— Cicho, stara, nie krzycz. Trzeba go jak najprędzej zanieść do domu, owinąć w kożuch! Nie powinien był tyle pić!
Kołyszą się sosny, skrzypi piasek, zmartwiona matka zagląda mu w twarz. Mychajło uśmiecha się, szepcze:
— Ożeniłem się… matusiu…
— Co ty mówisz, syneczku? Oj, zauroczyła ciebie, zawiązała ci świat! Oj, syneczku mój nieszczęśliwy! Co z tobą będzie?
— Wszystko będzie dobrze, mamo… Ona jest moja… Ślub nam dały dziewczęta przy ognisku…
— Bredzi — rozległ się pochmurny głos ojca. — Potrzeba lekarza.
— Skąd go tu weźmiesz? Jest felczer — ale pijanica. Musimy odwieźć go do Kijowa, Kuźmo! Biegnij do przewodniczącego, niech da samochód. O mój Boże, takie zmartwienie! To ja jestem winna, widziałam, że się źle czuje, a pozwoliłam mu wyjść…
— Przestań, stara, lamentować. To nie pomoże. Pobiegnę po samochód, a ty ugotuj mleka z miodem i daj mu. Przyjdzie do siebie.
— Miód tu nie pomoże!