Gorące mleko kapie na wargi, na pierś. Mychajło odsuwa się, uśmiecha do matki.
— Nie trzeba… nie jestem chory… jestem szczęśliwy… Ona przyszła do mnie… teraz jest moja, na wieki wieków… na wieki wieków…
Otchłań się rozwarła. Nie można się zatrzymać. Spada do niej wszystko: świadomość, serce, ciało. Złowieszczy upadek. Kiedy się skończy? Ni gwiazd, ni ognia, ni głosu.
Cisza. Głucha cisza.
Niebyt.
Sahajdak obudził się, odzyskał przytomność w mieszkaniu kijowskim. Zza okna dobiegały donośne dźwięki ulicy. Na biurku błyszczał w słońcu nóż do papieru. Za zamkniętymi drzwiami słychać było głosy. Jeden z nich należał do Niny.
— Już dawno coś zauważyłam. Zaczyna mówić od rzeczy, wieczne protesty, to mu się nie podoba, tamto mu się nie podoba. Potem zaczął pić. Zawalił rozprawę. A teraz — macie. Pojechał do matki, upił się. Poszedł na spacer do lasu, usnął tam. Ziemia jest mokra, no i… Powiadają, że bredził, miał jakieś halucynacje. Trzeba go leczyć, doktorze. Bo ginie człowiek. Z obserwatorium wciąż dzwonią. Co się z nim stało?
— Dobrze — odezwał się łagodny męski głos. — Tak od razu trudno mi coś powiedzieć. Muszę go zabrać do lecznicy. Przyjrzę mu się, zbadam go. Niech się pani uspokoi. W życiu wszystko się zdarza. Nasze czasy są takie burzliwe, serce nie wytrzymuje, niszczy się intelekt…
— A przecież inni wytrzymują — powiedziała Nina z niezadowoleniem.
— Bęben wytrzymuje — sprzeciwił się głos męski. — A skrzypce psują się. Nie wszystkie organizmy są jednakowe. Psychika to rzecz delikatna. Zabiorę go, spróbujemy postawić go na nogi…
— Doktorze, ozłocę pana. Będę panu wdzięczna całe życie.
— Wdzięczność — znakomicie — odparł lakonicznie lekarz. — A ozłacanie mnie nie ma sensu. Lepiej mi będzie z naturalnym wyglądem.
— No, ja tak tylko w przenośni…
— Właśnie tak pomyślałem — odpowiedział poważnie głos.
Drzwi gabinetu otworzyły się. Mychajło zamknął oczy. Lepiej nie patrzeć teraz, nie rozmawiać. Niech wiozą, dokąd chcą, i robią, czego sobie życzą. To nie ma znaczenia. Ona przyszła, ona jest, ona czeka na niego pośród czerwonych maków. Ona i siedem białych sióstr…
Znowu zapomnienie. Gwar ludzki. Kołysanie noszy. Samochód. Dokąd go wiozą? Zapewne do Lecznicy Pawłowo wskiej. Sądzą, że zwariował. No, to dobrze. Wszyscy są po trosze obłąkani. On oszalał z miłości. Niech sobie myślą, że go leczą. A on wie swoje. Będzie czekać na Hanusię ciemnymi nocami. Ona znów przyjdzie. I żadne ściany nie powstrzymają ich, popłyną nad ziemią, nad Dnieprem, nad łąkami, do posępnego lasu, w którym na polanie czekają białe koleżanki…
Skrzypi podłoga. Białe ściany.. W pobliżu nie ma nikogo. Jest sam. Spokój. Cisza.
Gdzieś krzyczą ludzie. Głośno, wściekle. Potem ktoś płacze żałośnie. Wyje jak wilk. Znowu cisza.
Ciemność. Nie chce się wyjść z niej. Czekać, czekać. Może przyleci. Może poprowadzi wśród czarnych drzew do ogniska na ślub…
Białym widmem przepłynęła pielęgniarka. Postawiła na stoliku tacę z jedzeniem. Mówiła coś, prosiła. Mychajło nie słuchał.
Odeszła.
Czas stanął w miejscu. Myśli kręciły się w wąskiej spirali jak w przeręblu. Wszystko minęło. Pękła treść poprzedniego życia, rozsypała się w drobne kawałki. Nie zbierzesz ich. A jeżeli zbierzesz — na co ci szczątki? Raczej wyrzeźbić nowe naczynie. Nowe — nie ma z kim.
W tym życiu — nie ma. A w tamtym? Tylko w tamtym. Czerwone maki. Ogrody. I osiem białych dziewcząt. On będzie ich bratem. Zacisznie, miło.
Co powiedzą przyjaciele? Głupstwo. Powiedzą, że nie ma innego świata. Powiedzą, że jest uczonym i powinien wrócić do trzeźwego myślenia. Powiedzą: wylecz się. Odpowie milczeniem. Zachowa tajemnicę dla siebie. Czerwone maki. A między nimi Hanusia. W niej cały świat. I więcej nawet. Nie trzeba kwazarów, nie trzeba nowych gwiazd. Wziąć za rękę i płynąć ponad sadami. Białe, białe sady. A nad nimi błękitne oczy…
Szelest kroków. Myśli — w rozsypkę. Przyczaiły się.
Kto to?
Ktoś w bieli. Lekarz? Grzywa siwych włosów, długie kozackie wąsy, chuda ascetyczna twarz. Spod kosmatych brwi dobre znużone oczy.
Usiadł na krześle. Przygląda się, milczy. Spostrzega otwarte oczy Mychajły.
— Dzień dobry…
— Witam pana — wyszeptał Sahajdak.
— Dlaczego pan nie jadł?
— Nie chce mi się jeść…
— Trzeba…
— Może i nie trzeba — westchnął Mychajło. — Mnie i tak dobrze…
— Poznajmy się — rzekł lekarz. — Znam pana, Mychajło Kuźmiczu. A ja nazywam się Hryhoryj. Hryhoryj Wasiljewicz Sokół. Lekarz…
— Psychiatra? — zawołał uszczypliwie Mychajło.
— Psychiatra — odpowiedział spokojnie Sokół. — I psycholog. I neuropatalog. Pan jest urażony, że znalazł się pan tutaj?
— Nie, dlaczego — Mychajło wzruszył ramionami. — Skoro jestem wariatem, to dokądże indziej…
— Kto panu powiedział, że pan jest wariatem? — zapytał Sokół surowo. — Niech pan nie myśli nawet o takich bredniach.
— Słyszałem. Żona powiedziała…
— Jakie ma podstawy ku temu?
— Że niby miałem halucynacje. Ja naprawdę ją widziałem.
— Kogo?
— Hanusię. Jak pana w tej chwili…
Brwi Sokoła jeszcze niżej opadły nad oczy, wąs poruszył się. Lekarz milczał chwilę, a potem rzekł krótko:
— A co dalej…
— A dalej — ona znikła. Biegłem za nią, szukałem. Nie znalazłem. Potem mnie zabrano. Przywieziono tutaj. Doktorze… Czułem dotyk jej dłoni, słyszałem pieśni weselne jej sióstr. Opowiadały mi o tamtym świecie, który zamieszkują. Są tam czerwone maki, ogrody. Jakaż to halucynacja? Te odczucia były silniejsze od obecnej rzeczywistości. Jeśli to ma być iluzją, to dlaczego ten świat nią nie jest? Maja, jak powiedział mi przyjaciel, Hindus…
— Pan ma przyjaciela w Indiach? — zaciekawił się lekarz.
— Mam — odparł sucho Mychajło. — Ale dlaczego pan nic nie mówi? Skąd ona przyszła? Dlaczego była tak realna? I cieszę się z tego, i niczego mi nie trzeba, tylko ją widzieć, słyszeć… Jeśli to jest obłęd, to niech tak będzie wiecznie. Byle z nią… Niech pan posłucha, doktórze! Od wielu wieków ludzie wierzyli w świat pozagrobowy. Odrzucaliśmy sceptycznie ich poglądy. A może myliliśmy się? Kto zagląda w ową szczelinę — uważamy go za wariata. I człowiek trafia tutaj. I następują patologiczne zmiany. Dysharmonia między rzeczywistością i otoczeniem…