Mieliśmy piękną willę nad brzegiem oceanu. Ogród, garaż, kwiaty. Góry na horyzoncie. Chodziłem do szkoły. Po śmierci ojca trzeba było sprzedać wszystko na licytacji, by spłacić dług za willę. Zostaliśmy niemal bez środków do życia. Ruszyliśmy z matką na wędrówkę po kraju. Matka szukała pracy i znalazła ją w stołówce szkoły pilotów cywilnych. Zaczęło się nam lepiej powodzić. Ukończyłem szkołę. Potem — do wojska. Skierowano mnie do szkoły sił powietrznych. Wojna. Zostałem zestrzelony nad Ardenami. Co — moje życie jest uboższe niż Mychajły? Prawda?
— To wygląda trochę inaczej — powiedział Hindus. — Po prostu jesteś bardziej skryty, zamknięty w sobie. Wyczułem wiele z twoich przemilczeń. Lecz najważniejsza rzecz, druhowie moi, to fakt, iż jesteśmy zespoleni, choć pochodzimy z różnych krajów. Chcecie wiedzieć, co nas złączyło? Teraz można to powiedzieć: poczucie człowieczeństwa…
— Tak, to prawda — szepnął Mychajło.
— Okay! — potwierdził energicznie Harry, uśmiechając się życzliwie. — Tego nic nie może zastąpić…
— Teraz kolej na ciebie, Swami. Twoja opowieść będzie chyba najciekawsza — odezwał się Sahajdak. — Mów…
— Może na dziś wystarczy. Już późno. Trzeba się wyspać* Moja opowieść potrwa dość długo. Może jutro. Przy robocie albo tutaj, po kolacji…
— Wątpię, czy uda się nam pogadać podczas roboty — ziewnął Amerykanin. — Naziści nas zastrzelą. Jeszcze ich nie znacie. Opowiadali mi jeńcy — chyba w piekle jest lepiej…
— To się okaże za dnia — rzekł tajemniczo Rishideva. — Dobranoc…
Amerykanin odwrócił się na prawy bok i natychmiast zaczął pochrapywać. Mychajło położył się na wznak, zapatrzył się w ciemność baraku i nasłuchując sennego mruczenia współtowarzyszy niedoli, poddał się fali wielkiego znużenia. Swami w dalszym ciągu siedział na skraju nar, bez ruchu, z rękami złożonymi na piersi. Co to za dziwny człowiek!
W końcu ciężki sen zmorzył Sahajdaka. Spał bez snów aż do świtu.
Przywołał go do rzeczywistości złowrogi głos syreny. Podskoczył na narach, uderzył głową o niski sufit. W baraku słychać już było krzątaninę jeńców, brzęczały miski. Szarawe światło poranku napływało przez okno. Swami siedział z podkurczonymi nogami na skraju pryczy i patrzył niewidzącymi oczami w kąt baraku.
— Nie spałeś? — zdziwił się Mychajło, przecierając oczy.
— Spałem trochę — odparł Hindus z uśmiechem. — Mnie wystarczą dwie lub trzy godziny. Przyzwyczaiłem się do tego.
— Gdzie Harry? — spytał Sahajdak, rozglądając się dokoła.
— Poszedł się myć. A teraz pobiegł po śniadanie. Zjawił się Bojak. Błysnął sprytnymi oczkami, skinął na powitanie.
— Cześć, rodaku. Umyj się prędzej, bo jak przyjdzie kapo, to nie zdążysz.
— Co za „kapo”?
— Lepiej go nie znać. Nadzorca, Niemiec, recydywista. Wysługuje się nazistom. Zwierzę!
Bojak pobiegł dalej. Mychajło ruszył natychmiast do umywalni i znalazł się w wielojęzycznym tłumie jeńców. Umył się, uczesał bujną czyprynę. Przy baku z poidłem spotkał Harry’ego. Amerykanin wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. W jego zimnych niebieskich oczach zapłonął ognik.
— Good morning, przyjacielu! — Skinął głową. — Bierz swoją porcję.
Zupa parowała, drażniła apetyt. Mychajło połykał ślinę, patrząc żałośnie na mizerną porcję czarnego chleba. Wraz z Harry’m przepchnęli się na swoje miejsce, wleźli na nary. Swami tak jak wczoraj, wziął chleb i w milczeniu odsunął miskę z zupą.
— Co ty? — rozgniewał się Mychajło. — Chcesz umrzeć?
Na ustach Hindusa ukazał się łagodny uśmiech. Uspokajającym gestem dotknął ramienia Sahajdaka.
— Jedz, mój przyjacielu. Dla mnie wystarczy.
— Az czego będziesz żyć?
— Rezerwy psychiczne — rzekł poważnie Swami.
— Niech będzie — zgodził się wesoło Amerykanin. — Dla nas lepiej. Wcinaj, Mychajło!
Prędko wychłeptali zupę, zjedli chleb, wylizali miski. Harry westchnął, spoglądając sceptycznie na dno naczynia.
— Po takim żarciu dużo się nie napracujesz…
— Wycho-o-odzić! — rozległo się przed drzwiami. — Prędzej! Schnell! Schnell!
Jeńcy ruszyli tłumnie do wyjścia, wybiegali na dwór, ustawiając się rzędami.
Obok przeszedł pospiesznie kapo. Miał niskie czoło, przenikliwe spojrzenie małych oczek, ubrany był w szary frencz wojskowy bez oznak. W ręku chwiała się złowrogo gumowa pałka. Jeńcy zamilkli, spoglądając w bok. Gdzieś na przedzie wybuchła sprzeczka, kapo pospieszył tam, rozległ się krzyk. Pałka podniosła się, jeńcy zaszemrali głucho.
— Cicho! — ryknął kapo. — Ręce…
Dwaj żołnierze szybko, wprawnie wkładali kajdany, skuwając jeńców ręka przy ręce. Rozległa się komenda. Kolumna ruszyła w stronę bramy, wyszła z obozu. Przed nią, za nią i z boków szli konwojenci z psami. Wysoko na niebie zabłysły wierzchołki gór, oświetlone porannym słońcem. Gdzieś piały koguty. Głęboko w wąwozie szumiał gniewny potok.
Kolumna, ominąwszy mostek, szybko skierowała się w dół. Minęła rzadki lasek sosnowy i dotarła do głębokiego kamieniołomu. Miejsce, w którym wydobywano kamienie, tworzyło jakby olbrzymi amfiteatr. Było stąd tylko jedno wyjście: droga do potoku, przez most i do autostrady. Pionowe ściany zamykały przestrzeń. O ucieczce nie było co myśleć. Niemcy wiedzieli o tym, dlatego rozkuwali jeńców przy wejściu do kamieniołomu i wpuszczali bez konwoju.
— Nowicjusze! — krzyknął kapo, wymachując pałką.— Starostowie pokażą wam miejsca pracy. Nie próbujcie wymigiwać się! I żadnych papierosów!
Bojak poprowadził jeńców ze swego baraku. W wielu miejscach wznosiły się stosy kamieni — już od świtu pracowali tu minerzy.
— Chłopcy, rozkładajcie deski, przygotujcie taczki — zakomenderował Bojak. Podchodząc do Mychajły, szepnął: — Nie naderwij się, bo się prędko wykończysz. Kłaść nie za dużo, bo wam oczy na wierzch wy lezą! Tu macie taczki, młoty, kilofy. Tu jest wasze miejsce, a tam zawoźcie i zrzucajcie do wozów.