— Pan rozumuje całkiem normalnie — rzekł lekarz, gładząc wąsy. — Niech mi pan opowie o wszystkim. O wszystkim, co się działo przed naszym spotkaniem. To jest bardzo ważne. Jeśli oczywiście ma pan do mnie zaufanie. Proszę pomyśleć…
— Opowiem, doktorze. Pan ma taką szczerą twarz…
Sokół siedział bez ruchu godzinę. Czy dwie? Jak skamieniały pił sercem cudzy ból, dręczył mózg cudzym niepokojem, rozplątywał gmatwaninę skomplikowanych doznań.
Po wysłuchaniu Sahajdaka powiedział cicho, z rozwagą:
— Przyjacielu, pan jest zupełnie zdrowym człowiekiem. Jedynym pańskim brakiem — jeśli to można nazwać brakiem — to jest niezwykła wrażliwość i niezwykła wyobraźnia. W przyszłości, kiedy świat stanie się harmonijny, takie cechy będą błogosławieństwem. A w naszej epoce wrażliwe organizmy spalają się jak świeczki. Jestem od dawna lekarzem, widzę, jak pod młotem przeciwieństw pękają subtelne dusze. Wchodzimy w nową epokę. Nawał wrażeń, lawina informacji, lecz forma, mózg, świadomość — są stare. Pozostają w tyle. Konflikty idei naukowych, religijnych, artystycznych. Rozwarła się otchłań kosmosu. Skończone weszło w konflikt z nieskończonym. Koncepcja śmierci jako ostatecznego zniszczenia nie zadowala już człowieka, tym bardziej iż przeciw niej powstaje prawo zachowania. Nowej definicji nie ma — stara jest nienaukowa, infantylna. Odwieczne zagadki bytu. Nie pan jest pierwszy i nie pan ostatni. Tym więcej, że przyłączyły się sprawy osobiste. Rozumiem pana, przyjacielu. Takiej straty nie może nic wyrównać…
— Widzi pan… Sam pan powiedział: strata nie do wyrównania…
— Jeżeli jest naprawdę bezpowrotna — odpowiedział poważnie lekarz. — A jeżeli nie?
— Proszę nie mówić zagadkami — rzekł cicho Mychajło. — Jestem zmęczony grą. Błagam, niech pan mówi jasno…
— Nie dam panu gotowych formuł — rzekł Sokół z westchnieniem. — Ale mogę opowiedzieć panu coś niecoś o sobie. Ja też przeszedłem tę samą drogę, na którą pan wszedł…
— Pan?
— Tak. Jeśli pan chce — opowiem. To pana zainteresuje. Może ta historia stanie się odpowiedzią na pańskie poszukiwania…
Słowo szóste — Puchar Amrity
Spotkał się jasny Anioł z ciemnym.
I rzekł Anioł:
— Gorzcy są słudzy twoi.
Uśmiechnął się ciemny, odpowiedział:
— Moi są gorzcy, a twoi — kwaśni. Powinniśmy obaj poszukać słodkiego. Pochylił Anioł głowę, bo nie mógł pokazać, gdzie jego słudzy nie skwaśnieli.
Urodziłem się na Czernihowszczyźnie, nad Desną. Mała, cicha wioska, łąki, lasy. Ojciec mój — Wasyl Sokół — był drobnym szlachcicem. Był bardziej podobny do wieśniaka niż arystokraty. Żyliśmy skromnie, ale tatko dał mi staranne wykształcenie. Jeszcze w dzieciństwie przyjął guwernantkę, która uczyła mnie angielskiego, francuskiego i niemieckiego. Potem gimnazjum, wydział lekarski Uniwersytetu Petersburskiego.
A potem — wicher Października.
Nie umiałem wybrać od razu słusznej drogi. Bez zastanowienia rzuciłem się w przeciwną stronę. I długo nie mogłem wydostać się z bagna kontrrewolucji, zdobyć się na odwagę lub skorzystać z przypadku i zerwać z Kołczakiem, z którym zetknął mnie los.
Tak mijał czas.
W końcu przyszła katastrofa. Armia Kołczaka została rozbita. Poszczególne oddziały rozbiegły się w różne strony, mszcząc się za klęskę na bezbronnej ludności.
Ja wraz z małym oddziałem sztabowym znalazłem się na przedgórzach Ałtaju. Tam dopędził nas oddział partyzancki. Wybuchła bitwa. Kozacy z ochrony sztabowej rozbiegli się. Mała grupa oficerów ostrzeliwała się zaciekle, kryjąc za skałami. Pierścień partyzantów zaciskał się. Konie, zaprzężone do podwód, padały pod kulami, rżąc żałośnie. Upadłem obok koła, zakryłem twarz, czekałem tępo na koniec. Ktoś przy mnie wrzasnął wściekle, coś upadło, uderzyło głucho o ziemię. Coś oparzyło mnie koło ucha. Zadzwoniło mi w głowie. Napłynęła ciemność…
Ocknąłem się na wozie. Siano pachniało, tętniły kopyta, nade mną kołysały się jaskrawe gwiazdy, przepływały ciemne wysokie drzewa.
Żyję — pomyślałem radośnie. — Jeszcze żyję…
Rozległ się głuchy, starczy głos:
— Jaka ty jesteś litościwa, Kseniu. Co ci do niego?
— To bliźni — odezwał się melodyjny głos kobiety. — Bliźni, ojcze…
— Nie gadaj głupstw — zabrzmiał surowy głos mężczyzny. — Może to wcale nie prawosławny…
— No to co? — upierała się kobieta. — Czy nie widzisz — człowieka spotkało nieszczęście. Trzeba dopomóc.
— A czy ja co mówię? — westchnął mężczyzna. — Przecie wieziemy. Powiadam tylko, że twoja litość nie przyniesie nic dobrego. Ot, jak…
Kobieta nie odpowiedziała. Ja również milczałem. Moje serce przeniknęła sympatia do nieznajomej, która mnie uratowała.
Wojna, pożary, śmierć pozostały w tyle. Wydawały mi się snem, marą. Może wcale ich nie było.
Kołyszą się gwiazdy, pachnie słodkim końskim potem, uspokajająco dzwonią okute koła na kamienistej drodze…
Przywieziono mnie do zapadłej górskiej wsi Multa. Ze strony południowej płynęła doliną groźna rzeka Katuń. Błyszczały pod słońcem bloki śnieżne, kłębiły się nad nimi chmury. Na stokach gór rosły gęste lasy modrzewiowe i cedrowe, doliny kwitły wypełniając powietrze delikatnymi zapachami.
Wieś była kierżacka[1], by zachować stare obrzędy i wiarę ojców przed ortodoksami.
Zamieszkałem w małej schludnej chatce. Pachniało tu smolnym drzewem, na oknie stała spora skrzynia z miętą, wazony z dużymi różowymi kwiatami. Koło mojego łóżka — szeroka ława. Znajdowałem na niej każdego ranka dzban pachnącego mleka, pulchny chleb, talerzyk miodu. Za drzwiami słychać było często stłumione głosy, lecz do pokoju nikt nie wchodził za dnia. A rankiem znów widziałem jadło na ławie, dotykałem na rękach i czole świeżych opatrunków z cienkiego płótna.
1
Kierżacy — staroobrzędowcy, członkowie odłamu Cerkwi prawosładnej przeciwnego reformie w. XVII (przyp. tłum.).