Gospodarz milczał. Dostrzegłem w jego oczach wyraz aprobaty. W jego duszy toczyła się walka. Westchnąwszy ciężko, powiedział:
— Musisz jechać do Białowodów. Tylko tam. Tam znają prawdę, tam znają prawdziwego Boga…
— Białowody? Co to jest? Gdzieś słyszałem tę nazwę. Czytałem w jakiejś książce…
— Białowody to królestwo prawdy — rzekła cicho Ksenia. — Mieszkają tam wysłańcy niebios. Nasi wybierają się w drogę do tego królestwa…
— Bajka — powiedziałem z uśmiechem. — Kseniu, wierzysz w to naprawdę?
— Wierzę. Wiem…
Ojciec zakaszlał, na ścianie zakołysał się jego cień.
— Zaczęliśmy od czegoś innego i kończymy czymś innym. Hryhoriju Wasiljewiczu, prawdę mówiąc — przypadłeś mi do serca. Nie naszej wiary, obcy, ale polubiłem cię. No cóż, wiara — to twoja sprawa. Kochajcie się, stwórzcie parę małżeńską. Ale po Bożemu. Ślub jeszcze dziś w nocy. Zgoda?
Z wdzięcznością pochyliłem przed nim głowę.
— A o Biało wodach pomówimy później. Usłyszysz coś jeszcze. Przybył tu do nas pewien mnich, gromadzi ludzi. Sam zobaczysz. Kseniu, ubierz się, jak należy. Daj narzeczonemu moje nowe ubranie. Ja pójdę do ojca Michała…
…Szliśmy ulicami uśpionej wsi. Niby świeczki weselne płonęły nad górami jaskrawe gwiazdy, kępy ciemnych modrzewi i sosen witały nas kołysząc koronami. Było uroczyście i cicho. Trzymaliśmy się za ręce, odczuwaliśmy tchnienie tajemnicy, która złączyła nas niewidzialnymi nićmi w gmatwaninie życia.
W starej kaplicy czekał na nas ojciec Michał, przewodnik duchowy staroobrzędowców. Był cały biały. Długie białe włosy, biała broda, wiechcie białych brwi. Przywitał nas życzliwie. Kazał stanąć przed ciemnym wizerunkiem Chrystusa. Pod ikoną znajdowała się duża czerwona czara, unosił się nad nią płomień. Twarz duchownego zbliżyła się do mnie, jego oczy spoglądały jasno i przyjaźnie.
— Kochasz ją?
— Kocham — wyszeptałem.
— Dobrze, moje dziecko — rzekł ojciec Michał. — A ty, Kseniu, czy kochasz, czy dobrowolnie chcesz zostać jego małżonką?
— Kocham, ojcze.
— Dobrze, dzieci. Bóg jest miłością. Niechaj więc połączy was miarą miłości waszej. Strzeżcie miłości. Wszystko inne ułoży się…
Odmawiał szeptem jakąś modlitwę, a ja stałem obok mojej żony. Byłem szczęśliwy. Odczuwałem wielki spokój wewnętrzny, nie myślałem o niczym innym prócz Kseni.
Przed ikonami migotały świece, pachniało woskiem. Chrystus patrzył na mnie surowo. I gdzieś w głębi mojej świadomości rodziło się przeświadczenie, że dziś wchodzę w nową strefę życia, na nową, nieznaną drogę…
Żona kochała mnie czule i gorąco. Byłem szczęśliwy. Wespół z Afanasijem Hryhorowiczem zaczęliśmy układać nad strumieniem nowy zrąb pod chatę. Ksenia pomagała nam. Przychodzili brodaci kierżacy z innych gospodarstw, a wówczas praca szła szybciej.
Moja żona chodziła czasami na jakieś zebrania religijne. Doszły mnie wieści o mnichu-kaznodzieji, który wzywał na pielgrzymkę do Białowodów. Wciąż jeszcze nie traktowałem tych wieści poważnie. Lecz oto pewnego razu Ksenia przyszła na budowę i zawołała mnie. Patrzyła mi w oczy błagalnie.
— Co ci jest, Kseni u? — spytałem cicho. — Jakaś dziwna jesteś ostatnimi dniami. Co się stało?
— Idę do Biało wodo w, drogi mężu — powiedziała wzruszona. — Nie mogę postąpić inaczej. Zrozum. Tam jest prawda, tam wolność. Tam wiedzą, po co żyje człowiek. A ja tylko o tym myślę. Nie mogę nie iść…
— A ja?
— Właśnie tym się trapię, Hryhoriju. Martwię się o ciebie. Bo kocham — i bez ciebie żyć nie mogę. Chodźmy razem. Co nam po tej chacie? Co nam da powszednie życie? Raczej umrzyjmy w drodze do Białowodów, ale będziemy wiedzieć, że szukaliśmy prawdy…
— A jeśli to jest tylko fantazja, Kseniu? Bajka zmyślona przez ludzi dla pocieszenia, dla oszukania duszy? Co wówczas?
— To nie bajka — rzekła gorąco Ksenia, ściskając moją dłoń. W jej oczach błysnął fanatyczny płomień.
Udzielił mi się ten żar. Milczałem, patrzyłem na żonę, w mózgu wirował huragan myśli. Przepłynęły obrazy przeszłości. Dyskusje z magistrem, Piotrogród, choroba. Zapomnienie. Tajemniczy wybawca… czy urojenie? Niezwykłe znów wdzierało się do mojego życia, łamało ustalony ład, rzucało na poszukiwania. Dokąd? Po co?
— Zaprowadź mnie do niego… do tego mnicha — poprosiłem Ksenię. — Chciałbym sam posłuchać…
I oto przestąpiliśmy próg niskiego starego domostwa. Mieszkał tu najstarszy we wsi staroobrzędowiec Artamonow. Ukończył już sto trzy lata. Podobno w dawnych czasach odwiedził Białowody. Właśnie u niego zamieszkał brodaty kaznodzieja, wzywający ludzi na wędrówkę do świętej krainy.
Na niskich ławach siedzieli mężczyźni, kobiety, dzieci. W kącie, za stołem, widać było postać kaznodziei. Czarna sutanna osłaniała chude ciało, spod nachmurzonych czarnych brwi patrzyły bacznie i czujnie zmęczone oczy. Mnich spojrzał na mnie, lecz nie przerwał opowieści. Usłyszałem ostatnie słowa:
— …i tam, za wielkimi jeziorami, w dalekich górskich krainach, trwa niewzruszone królestwo prawdy. Nazywa się — Białowody. W niepamiętnych czasach zostało przyniesione z nieba na ziemię, by dopomagać poszukiwaczom miłującym, prawdę. Tam rozkwita sprawiedliwość, nie ma popów i carów. Wiara jest czysta, płynąca z serca, z duszy. Mieszka tam wieszcza mądrość i wielka wiedza. A wszystko to dla dobra ludzi…
W jego głosie brzmiało głębokie przekonanie i wiara. Nie wytrzymałem, zapytałem:
— Wybaczcie, ojcze… A kto tam był, w Biało wodach? Gdzie są świadkowie? To jest tak cudowne, że człowiek nie może pozostać obojętny… Ale by iść tak daleko — trzeba mieć pewność…
Obok kaznodziei siedział bardzo stary siwy dziadek. Odchrząknął, osłaniając wyschniętą ręką pomarszczone, bezzębne usta, uśmiechnął się do mnie i powiedział cicho: