— Byli, gołąbeczku, ludzie w Białowodach… Aha, byli… Ot, ja byłem, na przykład, jeśli chcesz wiedzieć… Ja. Byłem z nieboszczykiem Atamanowem, niech mu Pan ześle zbawienie!..
Patrzyłem nań zdumiony; wierzyć mu czy nie wierzyć. A dziadek, ogarniając obecnych ciepłym spojrzeniem, ciągnął dalej:
— Nasz gość mówi prawdę — wierzcie mu. Od dawien dawna nasi ojcowie i dziadowie słyszeli o Białowodach. Słyszałem i ja. Ehe, będzie temu lat sześćdziesiąt. Zebrało się nas sześciu. Skusiły nas Białowody — chcieliśmy zobaczyć świętych ludzi, posłuchać ich, nauczyć się pobożnego życia. Poszliśmy… Między Irtyszem i Argunią… a dalej, jeśli znasz drogę, trafisz do słonych jezior. Miejsce szkodliwe, zgubne… Zginęło tam mnóstwo ludzi. Lecz poszczęściło się nam: mieliśmy dobrych przewodników. Ominęliśmy jeziora, dotarliśmy do gór Bohohorsze… Trudna to była przeprawa, ale podołaliśmy. Przeszliśmy przez Kokuszki. A stamtąd ruszyliśmy przez Jerhor do najwyższego w świecie — królestwa śnieżnego. Za nim — święta dolina, starożytna, odwieczna… Królestwo prawdy… Szliśmy dwa lata. Czterech umarło. Ja i Atamanow doszliśmy. Przyjęto nas dobrze, pokazano wiele cudów…
— Jakież to cuda? — zapytałem.
— Ludzie. Podobni do naszych. A niektórzy — niepodobni. Uprzejmi, dobrzy, piękni. Prosta odzież. Milczący. Wszyscy pracują, pracują. Jeden zbiera kwiaty, inny coś buduje. A inni znów latają na ptakach niebieskich…
— Na jakich ptakach? — zapytałem zdumiony.
— No… nie na takich, jakie my widzimy — uśmiechnął się starzec — lecz na sztucznych… Podobne do sań, bez kół. Same podnoszą się, po cichu…
W pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał. Oczy ludzi błyszczały z cichej radości. Ksenia uścisnęła gorąco moją dłoń. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Nie wierzyć starcowi? Nie ma podstaw. Uwierzyć? A jeśli to halucynacja, skutek wieloletnich wędrówek?
Kaznodzieja podniósł się zza stołu, podszedł do mnie, zapytał cicho:
— Pan, zdaje się, nietutejszy?
— Z Piotrogrodu. Życie mnie tu rzuciło…
Spojrzał mi w oczy uważnie i życzliwie.
— Rozumiem. Uczony? Inżynier? Nauczyciel?
— Medyk. Dlatego nie mogłem tak od razu… Rozumiecie?
— Rozumiem. Ja też nie jestem mnichem. Podróżowałem z Przewalskim. Właśnie wtedy usłyszałem o Białowodach. Ale pomówimy wieczorem spokojnie, otwarcie. Niech pan przyjdzie. Albo ja do was…
Ksenia podziękowała skinieniem głowy, szepnęła:
— Zapraszam z całego serca. Będziemy bardzo radzi…
I oto nadszedł wieczór. Kaznodzieja siedział w naszym pokoju. Miał tylko dwóch słuchaczy: Ksenię i mnie. Dotknął palcami gętych pędów mięty, delikatna woń uniosła się w powietrzu, oczyszczając umysł. Gość westchnął głęboko, mrużąc oczy z zadowolenia.
— Czy zwrócił pan uwagę, że niemal w każdej chacie staroobrzędowców znajduje się mięta? I kwiaty. To dawna wiedza, o której współcześni kierżacy zapomnieli, ale tradycja pozostała. Mięta doskonale dezynfekuje powietrze. To środek przeciw influency, od bólu głowy, doskonały kompres na opuchliznę. Wie pan o tym? Tym lepiej. Nie będziemy odbiegać od tematu. Przede wszystkim — poznajmy się. Nazywam się Jurij Siergiejewicz. Reszta nie ma znaczenia. Nazwisko, tytuły — to wszystko należy do przeszłości. Ona zaś nie wróci, więc to wszystko jest niepotrzebne. Posłuchajcie o Białowodach. Pan jest naukowcem, lekarzem, człowiekiem wykształconym, dlatego nie przyjmie pan do wiadomości legendy o świętej krainie bez oporów… Panu potrzebne są dowody… lub wyjaśnienia…
— Tak, tak — podchwyciłem. — Dość już było iluzji, dość barwnych legend. Czy nie nazbyt wiele tych zamków powietrznych?
Twarz Jurija Siergiejewicza posmutniała, opuścił powieki, splótł palce, milczał, jakby przysłuchując się niedosłyszalnemu głosowi. Ksenia zastygła, wstrzymała oddech, spoglądając na mnie z wyrzutem.
— Może i słusznie — odezwał się w końcu nasz gość.— Może pan ma rację… To wszystko zależy od tego, czego człowiek pragnie. Przypomnę panu starą przypowieść tybetańską. Człowiek szukał Majtrei. Szukał dwanaście lat, nie znalazł. Chciał już wrócić do domu, kiedy napotkał starego dziadka. Dziad piłował końskim włosem gruby kloc i powtarzał: „Choćbym miał piłować całe życie, to jednak przepiłuję”. Na widok takiej cierpliwości poszukiwacz zawstydził się. I zaczął na nowo poszukiwać Majtrei. I wówczas ukazał mu się Majtreja Budda, siadł mu na ramionach i rzekł: „Chodźmy między ludzi, na bazar”. Przyszli na bazar. Ludzie rozbiegli się w różne strony, wołając: „Co za cuchnącego psa niesiesz na ramieniu?” W ten sposób można miast Buddy ujrzeć ohydnego psa, zależnie od tego, jakimi oczami człowiek patrzy na świat, czego pragnie…
Uśmiechnąłem się i kiwnąłem potakująco głową.
— Przypowieść jest jasna. Wszyscy religianci, wszyscy sekciarze, ortodoksi zrobili ze swoich bogów tyranów i despotów, molochów, które pożerają ofiary i piją krew. Lecz dość o tym. Juriju Siergiejewiczu! Chcę wiedzieć, co realnie stoi za tym pojęciem — Białowody? Jeden aspekt — staroobrzędowy — jest dla mnie jasny: poszukiwanie czystej wiary, poszukiwanie prawdy, dla zaspokojenia udręczonej duszy… Ale inne, realne aspekty?
— Realne? Ma pan duże wymagania. To pojęcie jest niewymierne. Kto je przedstawi w całej pełni lub przynajmniej w połowie? Ja powiem, że wiem… prawie wszystko. Istnieją pewne domysły, hipotezy, przekazy…
— Jakie to dziwne — powiedziała Ksenia, patrząc z niepokojem na gościa. — Ludziom pan mówił co innego — teraz co innego… Czy prawda nie jest jedna?
— Prawda jest jedna — rzekł Jurij Siergiejewicz. — Jedna, Kseniu Afanasjewna. Lecz pojmowanie jej — różne. Opowiem wam o kilku zdarzeniach — osądźcie sami.
W średniowieczu często nadchodziły do papieży w Rzymie listy z Azji Środkowej. Pisma te piętnowały przestępstwa Cerkwi, ostrzegały. Podpisywał je prezbiter Iwan. Zapewne był to pseudonim. Papieże kilkakrotnie wysyłali poselstwa na spotkanie z Iwanem. Rzecz jasna, że wysłańcy nie mogli nikogo znaleźć. Jasne jest również, po co ich wysyłano… I dalej. Wśród narodów Europy, również w Rosji, krążyły legendy o indyjskim królu — kapłanie Iwanie…
— Czytałem coś o tym u Franka, który zbierał legendy ludowe…
— O, właśnie to. Legendy i przekazy stwierdzają, iż w dalekich Indiach istnieje królestwo prawdy, że rządzi tam Iwan, że ludzie są tam nieśmiertelni, a w królestwie — dzieją się różne cuda, dziwy. Skąd pochodzą te apokryfy?