Выбрать главу

— Nie, ojcze, nie — uparcie odpowiadała Ksenia. — Kto, jeśli nie Bóg, tchnął w moje serce pragnienie pielgrzymki do świętej krainy? Nie mogę, drogi ojcze, nie mogę tu zostać. Zmarnieję, zginę. Nie namawiaj…

Stary Łabędź pobłogosławił nas smutno. Bagaż załadowaliśmy na jucznego konia. Ze wsi, oprócz nas, wyruszyło jeszcze dziewięć osób. Ogółem ruszyło do Białowodów dwanaście.

Minęliśmy grzebień Katuński. Z przełęczy widać było oślepiające szczyty Biełuchy, błękitne fale gór. A dalej, na południu, widniały we mgle potężne masywy tajemniczych grzbietów górskich.

Sześć kobiet i trzech mężczyzn, którzy opuścili Multę, byli zajadłymi staroobrządowcami. Na postojach gotowali sobie oddzielnie posiłki, oddzielnie modlili się, mieli oddzielne naczyna. Szli w milczeniu, uroczyście, z fanatyzmem w oczach.

Nadeszła zima. Zatrzymaliśmy się na skraju pustyni. Najęliśmy się do pracy u osadników chińskich. Spadły śniegi. Rąbaliśmy w lasach wysokie, grube modrzewie, piłowaliśmy je, obciosywaliśmy twarde pnie pod nowe budynki.

Wiosną ruszyliśmy dalej, zaoszczędziwszy żywności i nieco pieniędzy. Jurij Siergiejewicz skierował karawanę na południowy wschód, by ominąć Dżungarię.

— Plemiona rozbójnicze — wyjaśnił. — I niebezpieczne bagna…

Powitała nas milcząca surowa pustynia. Wzgórza bez końca, gliniane urwiska, kamieniste zbocza. Gdzieniegdzie saksauł, kłujące trawy, małe piękne oazy. Przy jednym z jezior zdarzyło się nieszczęście.

Zza wzgórz przygalopował oddział jeźdźców, z wyciem i gwizdem chwycił na arkan ludzi i konie. Rozbójnicy stepowi nie dali nam oprzytomnieć ani poskarżyć się i pognali nas w głąb pustyni.

Droga była ciężka. Nie będę opowiadać o wszystkim. Starczyłoby na wiele dni. Trzy kobiety i dwaj mężczyźni z grupy staroobrzędowców zmarli w drodze z pragnienia. Jeźdźcy bezlitośnie rzucili ich zwłoki w wąwozy skalne, nie pozwolili nawet pochować zmarłych.

Po dwóch tygodniach przygnano nas do dziwnego miasta wznoszącego się wśród piasków pustyni Gobi. Jurij Siergiejewicz zdziwiony szeptał:

— Proszę zwrócić uwagę, to nie ruiny starożytnego miasta. Nowe budownictwo. Niepojęte… Komu potrzebne są piramidy egipskie w dwudziestym wieku Wkrótce dowiedzieliśmy się o władcy tego strasznego gniazda. Był to słynny rozbójnik Dże-lama, wykształcony Mongoł, książę. Jego życie osłaniała jakaś tajemnica. Studiował na uniwersytecie w Petersburgu, siedział w carskich więzieniach, rabował na bezdrożach pustyni, a teraz, zebrawszy zgraję zwolenników, zaczął budować miasto pośrodku Gobi. Zapędził do pracy ludzi, skąd tylko się dało — z karawan, z mongolskich ułusów, z aułów ojrockich. Nas zmuszano również do budowania dziwacznych pałaców, połączonych wałami obronnymi jak prawdziwa twierdza.

Nadzorcy byli bezlitośni, okrutni. Pracowaliśmy pod palącym słońcem po osiemnaście godzin, cierpiąc głód, dusiliśmy się od żaru i pragnienia. Ksenia, leżąc pod gwiaździstym niebem za kamiennym ogrodzeniem, szeptała żałośnie:

— Jak to się stało, Hryhoriju, jakże to, mój drogi? Szliśmy do Biało wodo w, a trafiliśmy do szatańskiego gniazda… Czy mamy tu zginąć?

— Wytrzymamy, Kseniu Afanasjewna — mówił pochmurnie Jurij Siergiejewicz — płacz tu nie pomoże. Czy nie widzicie, z kim mamy do czynienia? Dzicz, kaci. Gdyby udało się nam zobaczyć z Dże-lamą! Może on nas wypuści? Przecież to człowiek wykształcony…

Nadszedł taki dzień. Dże-lama dokonywał obchodu murów swojej twierdzy. Budowa była już na ukończeniu. Zatrzymał się przy nas, pewnie zwrócił uwagę na nasze europejskie twarze. W jego wąskich oczach zabłysły czarne ognie, na surowym, śniadym obliczu Dże-lamy ukazał się wyraz zaciekawienia.

— Kto? skąd? — zapytał po rosyjsku. — Rosjanie?

Jurij Siergiejewicz odłożył kamień, który wciągał na mur, i podszedł do rozbójnika.

— Sławny Dże-lamo — powiedział. — Czekaliśmy długo na ciebie…

— Po co? — uśmiechnął się ironicznie Dże-lama.

— Chcemy cię prosić, żebyś nas zwolnił. Popracowaliśmy już dla ciebie. Kobiety opadły z sił, my też jesteśmy zupełnie wyczerpani…

— Dokąd szliście? Kim jesteście?

— Te kobiety i ci mężczyźni to staroobrzędowcy z Ałtaju. Ja i ten człowiek — wskazał na mnie — jesteśmy Rosjanami. Szliśmy do Biało wodo w…

— Do Białowodów? — Dże-lama wyszczerzył zęby w uśmiechu. — A co to takiego?

— Shambala. Kalapa — wytłumaczył Jurij Siergiejewicz. — Święte miejsce Azji. Szliśmy, by spotkać się z wielkimi Arhatami…

Twarz Dże-lamy zachmurzyła się, ukazał się na niej złowieszczy grymas.

— Czego wy szukacie, głupi cudzoziemcy, na pustyniach górskich? Do czego wam potrzebni mistyczni Arhaci? Gdzie i komu pomogli oni w ciągu wieków? Siła to jedyna nadzieja. Szabla w ręku, pika. Jestem blisko Tybetu, waszego „świętego” miejsca, lecz — jak widzicie — polegam na własnych siłach. Pośród pustyni wyrośnie miasto Dże-lamy, przyjdą tu złożyć hołd wszystkie okoliczne plemiona! Tu powstanie nowe mocarstwo! Ja mam wojsko, potrzebni mi będą ludzie wykształceni. Porzućcie marzenia o Shambali, spójrzcie trzeźwo na życie. Widzę po waszych oczach, że nie jesteście zadowoleni z mojej odpowiedzi. Zastanówcie się — tak czy inaczej nie wydostaniecie się stąd. Albo śmierć — albo praca dla wielkiego Dże-lamy!..

Pozostawił nas w rozterce, zgnębionych, zmaltretowanych.

Zaczęły się nowe dni poniewierki, niewolniczej pracy.

Ocalił nas szczęśliwy przypadek…

Pewnego dnia przyjechał do twierdzy Dże-lamy oddział żołnierzy mongolskich. Powitali ich rozbójnicy Dże-lamy. Mongolski oficer wyjaśnił, że przywiózł od rządu dywan jako znak przyjaźni i życzliwości dla słynnego wodza Dże-lamy.

Oficera przyjęto serdecznie jak drogiego gościa. Lecz pod dywanem ukryta była broń. Groźny rozbójnik zginął od kul. Wybuchła walka. Korzystając z zamieszania uciekliśmy. W nocy byliśmy już daleko, w górach, i zmierzaliśmy do Tybetu. Pozostało nas tylko sześciu spośród tych, co wyruszli z Ałtaju, przyłączył się do nas pewien tybetański buddysta, który obiecał, że zaprowadzi nas do świętej krainy.