Nasza odzież zamieniła się w szmaty, wychudliśmy. Jedliśmy to, co udawało się dostać za resztki pieniędzy, ukrytych przed rozbójnikami. Następnego lata przeszliśmy przez ogromny Ałtyn-tag, znaleźliśmy się przed Koko-szili.
Buddysta spoglądał wesoło na śnieżnobiałe szczyty, nucił jakiś hymn i ciągle powtarzał:
— Już niedługo. Już blisko są święte miejsca. Czujecie? To wonie Kalapy…
Zatrzymaliśmy się, wdychaliśmy aromat górskich kwiatów płynący nad nami. Kobiety-kierżaczki płakały ze szczęścia, żegnały się.
Zatrzymywaliśmy się na postój w klasztorach zbudowanych na skrzyżowaniach ścieżek karawanowych i dróg. Widzieliśmy mnóstwo lamów, tysiące wiernych, którzy z poświęceniem pracowali na tę armię nierobów. Byliśmy świadkami dziwacznych procesji i zwyczajów, jeszcze straszniejszych i wstrętniejszych niż nasze. Sekt było w Tybecie bez liku. Większość wyznawała jakąś ciemną wiarę w czary, sięgającą do najdzikszych obrzędów starożytności. Dziwiliśmy się, pytaliśmy naszego tybetańskiego przewodnika:
— Na wschodzie istnieją wielkie filozofie. Gdzieś niedaleko stąd znajduje się twierdza prawdy, wiedzy, a dokoła panuje ciemnota, fetyszyzm. Jak to wytłumaczysz? Dlaczego wśród buddystów jest tyle sekt? Czy Budda nie był jeden? Czy Budda głosił takie obrzydliwe tradycje?
Buddysta uśmiechnął się chytrze i odpowiedział:
— A czy Chrystus nie był jeden?… Czy głosił inkwizycję, podział swoich wyznawców na różne Kościoły, na tysiące sekt? Czy nie rozumiecie, że natura człowieka jest wszędzie jednakowa? Jacy są ludzie — takie tworzą sobie bóstwa. Gautama w ogóle zaprzeczał istnieniu Boga. Pragnął, by ludzie o własnych siłach dochodzili do wiedzy, do zrozumienia swojego miejsca w kosmosie. Nasze tradycje przekazują słowa Buddy. Surowo oskarżał braminów o oszustwo, o szarlatanerię. Nauczał ludzi, by nie polegali na jakichś istotach wyższych, lecz kroczyli własnymi nogami po ziemi, oczyszczając się z brudu duchowego, dopomagali innym, kochali swoich przyjaciół. A kapłani zrobili z człowieka Boga. No cóż, każdy kształtuje samego siebie, każdy wybiera swoją drogę. Nie chcieli mieć Buddy-człowieka, niech oddają cześć Buddzie-despocie niebiańskiemu. Więc nie dziwcie się, że obok świętej krainy panuje ciemnota. Gdzie jest wielkie światło, tam obok niego pełznie mrok…
Jurij Siergiejewicz słuchał buddysty, wypytywał go. Mnie już to nie ciekawiło. Zamknąłem się w sobie, żyłem tylko nadzieją: a może jednak odsłoni się przede mną cel naszych poszukiwań? Jeden promień bajki może wyrównać wszystkie straty poniesione na ciężkiej drodze…
Mijał drugi rok naszej wędrówki. Przed nami wyrosły grzbiety Transhimalajów. Jurij Siergiejewicz rozchorował się ciężko, zmarli mężczyźni-staroobrzędowcy, dwie kobiety. Tylko Ksenia szła bez słowa obok mnie, nie skarżąc się, nie żaląc się na swoje zdrowie. Jej twarz wychudła, rysy zaostrzyły się. Oczy zapadły się głęboko, pociemniały. Dobrze również znosiła trudy wędrówki kierżaczka Maryna — niewysoka mocna kobieta.
Zostawiliśmy Jurija Siergiejewieża w klasztorze. Kasłał mocno, na jego ustach ukazywały się czerwone plamy. Na pożegnanie uścisnął moją rękę i szepnął:
— Szkoda… Nie udało mi się… Złóż pokłon w. moim imieniu. Powiedz, że umarłem w drodze do światła… I jeszcze jedno, Hryhoriju, pamiętaj o ojczyźnie. Służ jej. Co wiesz — przekaż potomkom. Niech niosą legendę dalej i dalej… Bez legendy nie można…
Poszliśmy we troje za buddystą. Dokoła nas wyrastały szczyty okryte lodem i śniegiem, huczały potoki. Szliśmy przez chwiejne mostki nad przepaściami. W dole kłębiły się chmury, otchłań wzywała do siebie, zamierało serce.
Maryna opadła z sił. Serce tłukło się w niej jak ptak w klatce, nogi uginały się pod nią.
— Niegodna jestem ujrzeć Białowody — wyszeptała. — Serce podpowiada, żebym tu została… Idźcie sami…
Pozostawiliśmy ją w rodzinie Nepalczyków, cudownych prostych ludzi. Nie pytali, dokąd idziemy i po co. Pewnie wiedzieli sami. Przyrzekli zaopiekować się kobietą.
W końcu w głębokim wąwozie opuścił nas buddysta. Powiedział na pożegnanie:
— Idźcie dalej tym wąwozem. Ja nie mogę. Jeżeli przeznaczone wam jest zobaczyć tajemnicę — dotrzecie do niej. A jeśli nie — powróćcie lepiej. Niech prowadzi was dalej wasz karman…
Ruszył w powrotną drogę. Pozostaliśmy z Ksenią sami wśród groźnych gór Himalajów. Do dziś ta droga wydaje mi się czymś nierealnym, marzeniem sennym…
Wąwóz stawał się coraz węższy. Skały stykały się wysoko nad naszymi głowami, zasłaniając słońce. Było ciemno i mokro. Cisza, straszne, nieprzeniknione milczenie otaczało nas, góry, wszystko dokoła.
Ksenia stanęła, oparła się o kamienną ścianę. Zamknęła oczy. Dyszała ciężko. Po jej policzkach spływały łzy.
— Hryhoriju, nie mogę… Serce mi pęka… Nie dojdę…
— Kseniu, kochanie, musimy iść, musimy spotkać kogoś, bo w przeciwnym razie…
— Co?
— Śmierć…
Ksenia uśmiechnęła się żałośnie.
— Czy boimy się śmierci? Wszystko jedno, i tak kiedyś umrzemy. Moje towarzyszki umarły… Jurij Siergiejewicz jest umierający. Tylko bardzo pragnę choćby jednym okiem zobaczyć, jakie one są — te Białowody…
— Wezmę cię na ręce, Kseniu…
— Ty sam ledwie idziesz, kochany. Policzki ci zapadły, ręce jak patyczki… Odpocznijmy trochę. Rankiem ruszymy dalej.
Mgła była coraz gęstsza. Nie widać było nawet wąskiej ścieżki, którą szliśmy. Mleczna zasłona spowiła skały. Nie było innej rady, musieliśmy przenocować.
Znalazłem po omacku wgłębienie w skale. Położyliśmy się tam. Wsunąłem Kseni pod głowę torbę z ryżem i usiadłem przy mojej żonie. W mózgu kłębiły mi się widziadła. Łuny na horyzoncie, czarni jeźdźcy, błysk szabel, wybuchy, płaczące dzieci… Krzyże, krzyże… Miliony krzyży na obszarach ziemi… A na tle tych wizji ukazała się nagle biała postać. Wielkie jasne oczy, spokojne oblicze. I cichy głos: „Wszystko zależy od ciebie”. Dlaczego zjawia się ta dziwna postać tutaj, wśród gór?