Jeńcy rozproszyli się po kamieniołomie. Między kamieniami ukazał się fantastyczny zarys dróżki z desek. Warknęły maszyny i jęcząc podjeżdżały do punktów załadunku.
— No, co? — westchnął Mychajło. — Ja pierwszy. Ładujcie, chłopcy, czas!
Chwycił taczki za uchwyt. Swami i Harry wrzucili kilka głazów. Mychajło pchnął taczki, zachwiały się, nie chciały ruszyć z miejsca.
— Daj mnie — powiedział Harry. — Ja już to robiłem…
Wprawnie spychał taczki po deskach do samochodu, wrzucił ładunek do nadwozia wywrotki i wrócił.
— Ja tak nie potrafię — powiedział z zazdrością Mychajło.
— Nauczysz się — rzucił Bojak, przebiegając obok. — Choćbyś nie chciał i tak się nauczysz. Róbcie, bracia, tylko nie przemęczajcie się zanadto!
Słońce wzeszło nad górami. Powiał ciepły wiatr. Zrobiło się duszno. Samochody podnosiły kłęby kurzu nad kotliną, trudno było oddychać. Jeńcy po rozbierali się, ich ciała błyszczały od potu. Mychajło pracował na zmianę z Harry,m — ładowali na samochód, nie oddając taczek Swamiemu — zbyt delikatnie wyglądały ręce Hindusa w zestawieniu z tak prymitywnym narzędziem. Wtedy zjawił się kapo, popatrzył w milczeniu na ich grupkę, zatrzymał spojrzenie na Swamim, nic nie powiedział i poszedł dalej.
Mychajło odczuwał wielkie zmęczenie, chciało mu się jeść, nogi i ręce bolały od strasznego wysiłku. Żeby tak siąść i odpocząć! Spróbuj! Za coś takiego pałka kapo już spadła na głowy kilku jeńców, tnąc do krwi ciała nieszczęsnych ludzi.
Mychajło odpoczął trochę, oparty o trzonek łomu. Lecz minuta szybko mijała, samochody podjeżdżały do pagórka i trzeba było znów ładować na taczki obmierzłe głazy, wieźć po chwiejnych deskach.
Minuta za minutą. Godzina za godziną. Wściekły rytm wyczerpywał, przed oczami płynęły kolorowe koła, pot zalewał oczy. Harry otarł dłonią szarą twarz i szepnął:
— Koledzy! Długo tak nie wytrzymamy…
— Cicho! — westchnął Mychajło.
— Zastanowimy się — powiedział Hindus. — Prócz rąk mamy jeszcze głowę…
— I ja tak sądzę — ucieszył się Harry. — Czyżbyśmy mieli zginąć w tej jamie? Gdzieś nasi chłopcy tłuką tych boszów, a my…
— Tss! — syknął błagalnie Sahajdak. — Kapo jest blisko. Czy chcesz pierwszego dnia…
Z dala rozległa się syrena. Nad kamieniołomem przetoczył się gwar zadowolenia. Był to sygnał na obiad. Po stromej wstędze drogi podjeżdżał samochód, za nim kuchnia połowa. Zatrzymała się, jeńcy ruszyli w jej stronę.
— Ja przyniosę — rzekł Mychajło.
Złapał miski, podbiegł do gromady. Stanął w kolejce. Na obiad był rzadki barszcz rudego koloru i zapiekana soja. Mychajło postawił miskę na misce, nakrył je pokrywką, położył na niej chleb i soję. Przechodząc ostrożnie z kamienia na kamień, zaniósł długo oczekiwany obiad przyjaciołom.
Swami podzielił barszcz między towarzyszy, sobie wziął chleb i połowę porcji soi. Gdy Mychajło znów zaczął się z nim sprzeczać, Hindus rzekł surowo:
— Dajmy spokój skrupułom. Już raz powiedziałem. Starcza mi tego, co sobie zostawiam.
Mychajło i Harry chciwie pochłaniali ciepłą strawę. Swami przykucnął obok głazu, spokojnie, niedbale żuł skórkę chleba, popijając wodą z butelki.
Amerykanin rozejrzał się dokoła, wygrzebał gdzieś z kieszeni podartego frencza papierosa, zapalił kartonową zapałkę i zaciągnął się aromatycznym dymkiem.
— Póki trwa przerwa, opowiadaj, Rishidevo, o sobie. Twoja kolej. Kapo jest daleko, posłuchamy…
— Niech będzie — zgodził się Hindus. — Opowiem…
Rishideva zamyślił się, spojrzeniem był gdzieś daleko, jego mowa płynęła szybko, harmonijnie. Zdawało się, że przeszłość odradza się w nim i że widzi ją naprawdę — zadziwiająca gama uczuć malowała się na subtelnym, uduchowionym obliczu.
— Urodziłem się w małej wiosce nad Gangesem, w pobliżu Gai, świętego miejsca buddystów. Rodzice — prawowierni bramini, byli bardzo biedni. Mieliśmy ubogą chatkę, kawałek ziemi. Z tego żyliśmy. Ojciec pracował również u miejscowego właściciela ziemskiego, pomagał w prowadzeniu rachunków, czytał święte księgi.
Otrzymałem wychowanie religijne. Potem uczelnia typu europejskiego w Benaresie. Wicher nowych pojęć wdarł się do świadomości, wchodził w konflikt z wiarą ojców, z tradycjami, z bezwładem umysłu. Znalazłem się na rozdrożu. Wielu młodych Hindusów łatwo zrywało ze starożytną filozofią, drwiąc z bogów, z obrzędów, z tradycji. Bez zastrzeżeń przyjmowali kulturę europejską, a wraz z nią ateizm, kult techniki, pogardę dla tego, co własne, odwieczne, indyjskie… Dla zamydlenia oczu ludziom odprawiali modły, udawali, że są jaroszami, trzymali się zwyczajów kastowych, lecz zbierając się wieczorem zrzucali z siebie pozory potulności, jedli potrawy mięsne, pili alkohol, palili tytoń, używali narkotyków.
— A ty? — zaciekawił się Harry. — Ty zostałeś świętoszkiem?
— Nigdy nie byłem świętoszkiem — odparł poważnie Swami. — Ale nie mogłem też stać się cynikiem. Od dzieciństwa niepokoiła mnie jedna myśclass="underline" poznać prawdę. Nie można żyć nie poszukując prawdy. Nie mogłem przyjąć idei europejskich w całej pełni, były często zbyt powierzchowne, niepoważne, mechanistyczne. Poza tym cywilizacja europejska niosła ze sobą niewolę, cynizm, demoralizację, podczas gdy nasze tradycje przechowywały w tajemnych przekazach i zwyczajach ziarna wiedzy, dawały nadzieję na wielkie poznanie. W Indiach nie tylko czytało się o wielkich bojownikach i bohaterach, lecz można było także spotkać współczesnych żyjących głosicieli prawdy. Byli to ludzie, którzy znali Vivekandę i Ramakrishnę, można jeszcze było spotkać Rabindranatha Tagore, stąpał jeszcze po indyjskiej ziemi Mahatma Gandhi…
— Wstyd mi, ale nic o nich nie wiem — rzekł Mychajło. — Ramakrishna, Vivekanda?
— Czytałem coś niecoś o nich — odezwał się Harry. — W książkach Romain Rollanda. Wzruszające opowieści. Sądzę jednak, że to tylko mistyka, piękna baśń.
— Piękna baśń jest lepsza niż rzeczywisty, złowrogi światopogląd — odrzekł smutno Swami. — Powiem ci o nich kilka słów. Ramakrishna był braminem, podobnie jak ja. Od najmłodszych lat zajął się żarliwie niezwykle ciekawą ideą — zapragnął dotrzeć do istoty wszystkich nauk, zbadać, na czym polega ich wartość. Chciał dociec, który z głosicieli — współczesnych czy dawnych — głosi prawdę. Za którym należy pójść. Zaabsorbowany tymi myślami, coraz głębiej wnikał w świat różnych koncepcji religijnych, wybierał z nich wszystko, co najpiękniejsze. Znaleźli się nauczyciele, którzy mu w tym pomogli. Nie czas teraz na szerszą analizę jego poglądów, lecz Ramakrishna doszedł do niezwykłych wniosków. Oświadczył, że świat niesłusznie jest podzielony. Każdy człowiek, wszystkie nauki, wcześniej czy później dotrą do jednej idei — idei jedności świata. Ramakrishna zaczął głosić naukę o jedności. Zyskał uczniów i naśladowców. Najwybitniejszym był Swami Vivekanda — wielki filozof i reformator. Vivekanda wstrząsnął Indiami. Zmusił je do przebudzenia się z długotrwałego snu. Powiedział, że czas już zdobyć się na śmiałość i męstwo. Oświadczył.