iż uznaje tylko jedno — pozyskanie wszystkich narodów dla swej idei. Kto służy ludziom — służy Bogu…
— Czyli jest komunistą — rzekł Mychajło z satysfakcją. — Jakiż więc z niego wierzący?
— Tsss! — syknął Amerykanin, pochylając się ku niemu. — Zgłupiałeś. Nie wymawiaj tego słowa. Jeśli usłyszą — koniec z nami.
— Nie usłyszą, samochody warczą. Mów, Swami, dalej…
— Koncepcje Vivekandy zachwyciły mnie. Poznałem także idee Ramakrishny, jego zwolenników. Dostrzegałem wyraźnie drogi syntezy, prowadzącej do odrodzenia mojej ojczyzny. Było to połączenie wszystkiego, co najwartościowsze w nauce światowej. Współczesnej i dawnej, w filozofii starożytności i dnia dzisiejszego, w technice i jodze. Ptak nie może latać o jednym skrzydle, podobnie ludzkość zatrzyma się w rozwoju, jeśli odrzuci zdobycze wielu tysięcy lat dawnych epok. Indie zanadto uległy urokowi zjawisk nadprzyrodzonych. Europa zaś ugrzęzła głęboko w technicyzmie. I tam, i tu — ślepy tor. Postanowiłem przestudiować myśl naukową Zachodu i poznać głęboko jogę. Los przysłał mi nauczyciela — guru. W Sikkimie, na łonie niebotycznych gór, w cichym aśramie zgłębiałem jogę…
— Co to jest joga? — rzucił pytanie Mychajło. — Nie spotykałem nigdy książek na ten temat. Nauczyciel powiedział nam kiedyś podczas lekcji, że jest to sekta mistyków.
— W jodze nie ma nic z mistycyzmu — odparł Hindus z uśmiechem. — To po prostu nauka o człowieku. W dosłownym przekładzie joga oznacza „związek”…
— Jaki związek?
— Człowieka z człowiekiem. Człowieka ze społeczeństwem. Człowieka z kosmosem. Człowieka z Bogiem, jeśli wierzy w Niego…
— A czy może być jog niewierzący?
— Wszyscy w coś wierzą — powiedział Swami. — Otóż, joga to walka o jedność, o zrozumienie jedności…
— Moim zdaniem jedność to utopia — odezwał się Harry z westchnieniem. Zgasił niedopałek i włożył do kieszeni frencza. — Wszystko osiągało się przez indywidualizację. Gdzie jedność — tam tłum!..
— Aleś powiedział — rzekł oburzony Mychajło. — Wobec tego każdy sam sobie? Tak robią faszyści…
— Właśnie faszyści działają we wspólnym froncie — uśmiechnął się złośliwie Amerykanin. — Nie to, co my. Oddaliśmy Francję, oddaliśmy całą Europę. Wy wpuściliście ich aż do Kaukazu…
— Cicho — zwrócił się do nich Swami. — Zaplątaliście się, przyjaciele. Sprawa jest prosta. To zależy, jaka jedność. Ciemne siły nie znają jedności, lecz integrację, zjednoczenie oparte na strachu, na złości. Prawdziwa jedność polega na harmonii, na wspólnocie celu. Indywidualizacja właściwie również nie sprzeciwia się jedności. Powinny się łączyć jednostki, narody, grupy ludzi. Na przykład my — jesteśmy tak różni, a przyjaźnimy się.
— Masz rację — roześmiał się Amerykanin, podając rękę Swamiemu. — Niech łączą się wszyscy, byle tylko nie tracili wolności…
— Żeby coś stracić, trzeba to mieć — powiedział Hindus. — Kto ma wolność? Cały świat jest w niewoli. Świat musi jeszcze odnaleźć wolność. To jest najwyższy cel wszystkich filozofii, religii, utopii (społecznych. Ale odbiegłem od tematu, chciałbym zakończyć opowieść o sobie. Musiałem zostać sannjasinem, wędrownym mnichem, by głosić idee Wedanty. Sannjasin to ten, który wyrzekł się świata, kto nie zna niczego prócz służenia ludziom. Dla siebie — tylko minimum. Ani żony, ani rodziny, ani żadnych przyjemności. Przeznaczenie chciało jednak inaczej. Pojechałem kiedyś do Benaresu, żeby coś kupić dla aśramu. Było to w roku czterdziestym pierwszym. Przeczytałem gazety i przeraziłem się. Zobaczyłem mnóstwo zdjęć — ruiny miast, zwłoki pomordowanych. Nie mogłem odzyskać spokoju, nie mogłem spać, jeść, modlić się. Cały mój stoicyzm, cała moja joga wywróciła się do góry nogami. Pomyślałem: jak ja mogę spokojnie pogrążać się w ekstazie, kiedy świat zachłystuje się krwią? Oczy dzieci, oczy zamęczonych matek patrzyły mi w duszę. Lecz jog sannjasin nie może brać udziału w ludzkich zmaganiach. Poniży, zgubi własną duszę. Więc postanowiłem — niechaj zginie moja dusza, lecz stanę do walki przeciw mrokowi…
— Ale zuch z ciebie, Swami — szepnął z zachwytem Mychajło, obejmując Hindusa. — Ale zuch. Dobrze zrobiłeś!
— To nie jest takie proste. Przygniatał mnie ciężar wątpliwości, cierpienia, rozpaczy. Ale nie zawróciłem z drogi. Wstąpiłem do korpusu ekspedycyjnego. Zawieziono nas do Europy. Wszystko było dla mnie niezwykłe, straszne. Brać w ręce broń, strzelać? O Ramo! Bramin — i broń? Ale potem uspokoiłem się. Usłyszałem w duszy głos guru. To on mnie uspokoił. Powiedział: „Wyrzekłeś się dla ludzi swego zbawienia i w ten sposób dokonałeś czynu. Jestem z tobą. Przypomnij sobie Ardżunę”.
— Kto to jest Ardżuna? — zapytał Mychajło.
— Bohater starożytny. Współtowarzysz Kryszny. Kryszna — awatar Wisznu, nauczyciel i asceta. Na polu bitwy starły się dwie armie. Ardżuna męczył się, nie chciał ruszyć na wroga, bo w jego szeregach ujrzał swych krewnych. Lecz Kryszna kazał mu stanąć do walki. „Dharmy, czyli obowiązki muszą być wykonane — rzekłKryszna. — Nie możemy kierować się własnymi uczuciami. Istnieje obowiązek i prawo człowieczeństwa.” „Jesteś braminem — powiedział guru — lecz w twoim sercu żyje kszatrija, rycerz. Idź za głosem serca. Nie modlitwa, lecz walka jest twoją sprawą. Ręka moja jest z tobą.” I poszedłem. Toczyły się zaciekłe walki w Afryce. Straszne ataki czołgów Rommla. Cofaliśmy się aż do Kairu. Na pustyni wpadłem do niewoli. Przywieziono nas do Europy. A potem — tutaj…