Выбрать главу

— Zraniłeś mnie. Ale nie jest mi przykro. Frizie nikt nigdy nie powiedział, że nie jestem chłopcem. Z czego jestem w pewnym sensie zadowolony. Ale nawet gdyby wiedziała, nie sądzę, by przyjęła to tak jak ty.

— Czy często tu przychodziła?

— Zawsze kiedy nie była z tobą.

Wspiąłem się po drutach, przełożyłem nogi na drugą stronę i zeskoczyłem na ziemię.

— Gdzie jest ten diabelny głaz, który chcesz przesunąć?

— Tu…

— Nie dotykaj mnie — powiedziałem. — Po prostu pokaż, gdzie on jest.

— Tu — powtórzył Dorik w ciemności. Uchwyciłem krawędź kamienia. Przytrzymujące go korzenie roślin popękały, trysnęła fontanna piasku i głaz odtoczył się na bok.

— A tak przy okazji, co z dzieckiem? — zapytałem.

Musiałem o to spytać. I niech cię diabli, Dorik, dlaczego następne słowa musiały być właśnie tymi, których miałem nadzieję, że nie usłyszę?

— Którym dzieckiem?

Przy słupku stała łopata. Wbiłem ją w ziemię. Cholerny Le Dorik.

Odezwał się po chwili.

— Jeżeli chodzi o dziecko moje i Frizy, to w przyszłym roku zbadają je znachorzy. Wymaga ogólnego treningu, ale jest zupełnie funkcjonalne. Prawdopodobnie nigdy nie otrzyma „La”, ale nie będzie musiała przebywać tutaj.

— Nie to dziecko miałem na myśli!

Łopata zadźwięczała na kamieniu.

— Chyba nie pytasz o dziecko, które jest wyłącznie moje? — W tym pytaniu, a właściwie stwierdzeniu, były dwa lub trzy kawałki lodu. Dorik specjalnie mnie tak drażnił. — Więc masz na myśli nasze dziecko? — Jakbyś nie wiedział, że to o nie chodzi, ty hermafrodytyczny bękarcie. — Będzie tu do końca życia, ale jest szczęśliwy. Chcesz go zobaczyć?

— Nie — powiedziałem i przerzuciłem trzy kolejne łopaty ziemi. — Pochowajmy Whiteya i zabierajmy się stąd.

— Dokąd się wybierasz?

— La Dire powiedziała, że ty i ja mamy wyruszyć razem w podróż, żeby zniszczyć to coś, co zabiło Frizę.

— Och — westchnął Le Dorik. — Tak. — Podszedł do ogrodzenia i schylił się. — Pomóż mi.

Podnieśliśmy wzdęte gumowate ciało i wrzuciliśmy je do wykopanego dołu. Wpadło do środka z głuchym odgłosem.

— Powinieneś poczekać, aż po ciebie przyjdę — rzekł Le Dorik.

— Tak. Ale nie mogę czekać. Chcę iść już teraz.

— Jeśli mam iść z tobą, musisz poczekać.

— Dlaczego?

— Posłuchaj, Lobey. Jestem dozorcą klatki i mam swoje obowiązki.

— Nie obchodzi mnie to. Dla mnie wszystko w klatce może spleśnieć i zgnić. Chcę stąd wyjść i wyruszyć!

— Muszę wyszkolić nowego dozorcę, sprawdzić urządzenia uczące, zapewnić dostateczne dostawy żywności i specjalne diety, zbadać stan pomieszczeń…

— Rzuć to wszystko w diabły, Dorik! Chodźmy!

— Lobey, ja mam tu troje dzieci. Jedno jest twoje, drugie dziewczyny, którą kochałeś, a trzecie wyłącznie moje. Dwoje z nich ma szansę stąd wyjść, jeśli tylko będą kochane, jeśli zapewni się im odpowiednią opiekę, jeśli poświęci im się dostatecznie dużo czasu i cierpliwości.

— Dwoje z nich, tak? — Mój oddech nagle zginął gdzieś wewnątrz klatki piersiowej (nie wróżyło to nic dobrego). — Ale nie moje! Idę stąd!

— Lobey!

Zatrzymałem się i usiadłem okrakiem na ogrodzeniu.

— Posłuchaj, Lobey. Taki jest świat, w którym żyjesz. Skądś się wziął i dokądś zmierza. Zmienia się. Ale świat ten ma jednak swoje prawa i zasady, swoje dobro i zło, właściwy i niewłaściwy sposób postępowania. Nigdy nie chciałeś tego zaakceptować, nawet wtedy gdy byłeś dzieckiem. I dopóki tych zasad nie zaakceptujesz, nie będziesz szczęśliwy.

— Masz na myśli mnie, kiedy miałem czternaście lat?

— Nie, mówię o tobie takim, jakim jesteś teraz. Friza wiele mi opowiedziała…

Przeskoczyłem przez ogrodzenie i wszedłem do lasu.

— Lobey!

— Co? — Nie przestawałem iść.

— Boisz się mnie.

— Nie.

— Pokażę ci…

— Jesteś bardzo dobry w pokazywaniu różnych rzeczy w ciemności. To właśnie dlatego jesteś inny, czyż nie? — zawołałem przez ramię.

Przekroczyłem strumień i zacząłem wspinać się na skały, wściekły jak cały Elvis. Nie poszedłem na łąki, lecz w stronę bardziej stromych miejsc, roztrącając w ciemności liście i gałązki. A potem usłyszałem, jak ktoś nadchodzi pogwizdując.

Nie ma tu nikogo poza szaleńcami; niewielu z nich zna ten Świat i niewielu z nich wie, te ten, kto próbuje działać tak jak inni, nigdy niczego nie osiągnie, bo różni ludzi zawsze mają odmienne opinie na ten temat. Oni nie wiedzą, te ten, kto jest uznawany za mądrego w ciągu dnia, nigdy nie zostanie uznany za szaleńca w nocy.

Niccolo Machiavelli, List do Francesco Vettoriego

Doświadczenie objawiało mu w każdym obiekcie i w każdym zjawisku obecność czegoś szczególnego.

Jean Paul Sartre, Święty Genet, komediant i męczennik

Zatrzymałem się. Ustał też dobiegający z tyłu szelest suchych liści pod stopami i odgłos ocierania się paproci o ramiona. Grzebień wzgórz zaczynał szarzeć.

— Lobey?

— Zmieniłeś zdanie?

Westchnienie.

— Tak.

— Chodźmy więc.

Ruszyliśmy.

— Dlaczego? — spytałem.

— Coś się stało.

Dorik nie powiedział co. A ja nie zapytałem.

— Dorik — odezwałem się trochę później. — Czuję do ciebie coś bardzo bliskiego nienawiści. Jest to tak bliskie nienawiści, jak moje uczucia do Frizy bliskie były miłości.

— Ale nie aż tak bliskie, żeby się teraz tym martwić. Jesteś egocentrykiem, Lobey. Mam nadzieję, że zmądrzejesz.

— A ty mi pokażesz, jak być lepszym? — spytałem. — W ciemności?

— Pokazuję ci to już teraz.

Szliśmy dalej. Poranne słońce zabarwiło się cynobrem. W miarę jak przybywało światła, czułem, że moje oczy stają się zadziwiająco ciężkie, tak jakbym zamiast nich miał w głowie dwa kamienie.

— Pracowałeś całą noc, Dorik. Ja spałem bardzo krótko. Połóżmy się na kilka godzin — zaproponowałem.

— Poczekajmy, aż zrobi się na tyle widno, abyś wiedział, że tu jestem — odparł Le Dorik, co stanowiło dziwną odpowiedź.

Był teraz szarą sylwetką u mego boku.

Kiedy wreszcie było dostatecznie dużo czerwieni na wschodzie, a reszta nieba stała się błękitna, zacząłem szukać miejsca, gdzie można by się położyć. Byłem wyczerpany i za każdym razem, gdy patrzyłem na słońce, oczy wypełniały mi łzy zmęczenia, a świat kręcił się wokoło.

— Tutaj — powiedział Dorik.

Dotarliśmy do niewielkiego zagłębienia pomiędzy skałami u podnóża urwiska. Wskoczyliśmy do środka i ułożyliśmy się z maczetą między nami. Ostatni zapamiętany przeze mnie tuż przed zaśnięciem obraz to złoty odblask słońca na ostrzu i wygięte w moją stronę plecy Dorika.

Przytrzymałem rękę dotykającą mej twarzy na tyle długo, by pod jej osłoną otworzyć oczy.

— Dorik…

Patrzyła na mnie Nativia.

Splotłem swoje palce z jej palcami. Wyglądała na przerażoną, i zaniepokoiłem się.

— Easy! — zawołała w stronę zbocza. — Mały Jonie! Jest tutaj!