— Lobey — powiedział, ciągle się śmiejąc, a jego wargi odsłoniły małe zęby; było ich o wiele za dużo. Jak w paszczy rekina. Widziałem to w książce, którą miała La Dire: kolejne szeregi ostrych igieł. — Lobey, jak zamierzasz mnie znaleźć?
— Cooooo?! — krzyknąłem, spodziewając się, że iluzja zniknie na dźwięk mojego głosu.
Ale gdzieś tam ten nagi śmiejący się chłopiec ciągle stał z jedną nogą w rynsztoku wypełnionym falującym zielskiem. Tylko Friza i Dorik zniknęli.
— Gdzie jesteś? — zapytałem.
Spojrzał na mnie. Jego oczy nie miały białek, tylko błyszczące złoto i brąz. Widziałem już parę razy podobne oczy. Spokojne, nieruchome psie oczy w ludzkiej twarzy.
— Moja matka nazywała mnie Bonny William. Teraz wszyscy nazywają mnie Dziecko Śmierć. — Chłopiec usiadł na krawężniku, trzymając ręce zawieszone nad kolanami. — Więc zamierzasz mnie znaleźć, Lobey? I zabić, tak jak ja zabiłem Frizę i Dorika?
— Tyyy!? Ty, Lo Bonny William…
— Nie „Lo”. Po prostu Dziecko Śmierć. Bez „Lo”.
— Ty ich zabiłeś? Ale… dlaczego? — Rozpacz zmieniła moje słowa w szept.
— Ponieważ byli inni. A ja jestem bardziej inny niż ktokolwiek z was. Przerażacie mnie, a kiedy jestem przerażony — znowu zaśmiał się — zabijam. — Zamrugał. — To nie ty mnie szukasz. To ja ciebie szukam.
— Jak to?
Potrząsnął głową, aby odrzucić szokująco karmazynowe włosy opadające mu na białą brew.
— To ja cię tu zwabiłem. Gdybym nie chciał się z tobą spotkać, nigdy byś mnie nie znalazł. Ponieważ chcę cię, nie ma sposobu, abyś mógł mnie uniknąć. Potrafię widzieć każdymi oczyma na tym świecie i na każdym innym świecie, gdziekolwiek dotarli nasi przodkowie. Wiem o wielu rzeczach, których osobiście nigdy nawet nie dotknąłem ani nie powąchałem. Wyruszyłeś, nie wiedząc, gdzie jestem, i od razu na mnie trafiłeś. Skończysz się, Lo Lobey — podniósł głowę — uciekając z mego zielonego domu. Będziesz drapał piasek jak ślepa koza próbująca się zatrzymać na skraju przepaści i…
— Skąd to wiesz?
— …i spadniesz, łamiąc sobie kark. — Pokiwał na mnie palcem uzbrojonym w pazur jak u Małego Jona. — Chodź do mnie, Lo Lobey.
— Czy jeśli cię znajdę, oddasz mi Frizę?
— Już przecież oddałem ci Le Dorika. Na chwilę.
— Czy możesz oddać mi Frizę?
— Wszystkich, których zabijam, zatrzymuję. Trzymam ich w mojej prywatnej klatce.
Znowu rozległ się jego wilgotny śmiech, przypominający odgłos wody przepływającej przez chłodną rurę.
— Dziecko Śmierć…
— Co?
— Gdzie jesteś?
Śmiech sączył się przez igły zębów.
— Skąd przychodzisz i dokąd zmierzasz? — zapytałem.
Jego długie palce splotły się z sobą i przypominały teraz splątany sznur złotych paciorków. Odsunął nogą chwasty z kratki zakrywającej studzienkę odpływową.
— Spędziłem dzieciństwo na piaskach pustyni, smażąc się w słońcu w pewnej równikowej klatce, bez dozorcy, który by mnie kochał. Gdy ty hasałeś w dżungli, ja byłem nawiedzany przez wspomnienia tych, którzy mieszkali pod tym słońcem, zanim przybyli tu rodzice naszych rodziców, aby przejąć ich ciała, ich uczucia i ich lęki. Większość moich towarzyszy w klatce umarła z pragnienia. Ocaliłem kilku z nich, przynosząc wodę w taki sam sposób, w jaki Friza rzuciła kamień — tak, to też widziałem. Potem zabiłem wszystkich pozostałych i czerpałem wodę bezpośrednio z ich ciał. Podchodziłem do ogrodzenia i patrzyłem ponad wydmami na palmy w oazie, gdzie pracowało nasze plemię. Nie myślałem wtedy, że kiedykolwiek opuszczę klatkę, ponieważ widziałem niczym migotliwe miraże wszystko, co widziały wszystkie oczy tego świata. Widziałem to, co widziałeś ty, Friza i Dorik; tak jak widzę to, co dzieje się w tym ramieniu galaktyki. Kiedy to, co widzę, przeraża mnie — zamykam oczy, które to oglądają. To właśnie zdarzyło się z Friza i z Dorikiem.
— Jesteś silny — powiedziałem.
— To właśnie stamtąd pochodzę: z pustyni, gdzie śmierć błądzi pośród pokrytych piaskiem kości Ziemi. A teraz? Teraz zbliżam się do morza.
Podniósł głowę wysoko i odrzucił ją do tyłu, a jego czerwone włosy powiewały na tle drgającej zieleni.
— Dziecko Śmierć! — zawołałem; on tymczasem oddalił się już znacznie. — Dlaczego byłeś w klatce? Wyglądasz na bardziej funkcjonalnego niż większość Lo i La w mojej wiosce.
Dziecko Śmierć odwrócił się i spojrzał na mnie kątem oka. A potem odezwał się drwiąco:
— Funkcjonalny? Urodzić się na pustyni rudzielcem z białą skórą i ze skrzelami?
Szeroko otwarta miniaturowa paszcza rekina odpłynęła. Zamrugałem. Nie byłem w stanie myśleć o czymkolwiek, wyjąłem więc jakieś papiery z jednej z szafek, rozścieliłem je pod pulpitem i położyłem się na nich, zmęczony i zdezorientowany.
Pamiętam, że podniosłem jedną z kartek i przesylabizowałem fragment tekstu. La Dire nauczyła mnie czytać na tyle, bym mógł rozumieć nalepki na płytach, gdy będę miał ochotę poszukać czegoś w wioskowym archiwum.
Ewakuować górne poziomy jak najszybciej. Systemy pomiarowe wskazują standardowy poziom promieniowania. Urządzenia do detekcji na niższych poziomach znajdują się…
Większość słów nic dla mnie nie znaczyła. Przedarłem kartkę na połówki za pomocą stóp, a potem na ćwiartki za pomocą rąk i sprawiłem, że kawałki opadły mi na brzuch. Podniosłem maczetę, aby zagrać sobie coś do snu.
Czymże zatem jest abstrakcja doskonała? Polega ona na wyodrębnieniu, w pierwszej kolejności, pierwiastków najistotniejszych i najbardziej reprezentatywnych dla danej rzeczy, po wtóre zaś, na uwzględnieniu pozostałych pierwiastków odpowiednio do ich znaczenia (w taki mianowicie sposób, ażeby w procesie abstrahowania nie tyle zupełnie odrzucać pewne pierwiastki, ile raczej uzyskiwać większą ich kondensację). Należy przy tym używać środków artystycznych oddziaływujących jak najskuteczniej na duszę odbiorcy, nie troszcząc się o dosłowną prawdę przedstawienia.
Wiersz jest maszyną do dokonywania wyborów.
Kilka godzin później — mogły to być równie dobrze dwie godziny, jak i dwanaście — wytoczyłem się spod pulpitu i wstałem chrząkając, ziewając i drapiąc się. Kiedy wyszedłem z sali, światło zgasło.
Nie ruszyłem z powrotem do wyjścia, lecz przed siebie. Na górnych poziomach podziemi było wiele dziur, przez które prześwitywało niebo. Postanowiłem wędrować, dopóki nie ujrzę światła poranka. Wtedy dopiero zamierzałem wydostać się na zewnątrz. W pół godziny później zobaczyłem metrowej długości jasną smugę w sklepieniu, częściowo przesłoniętą czarnymi liśćmi. Podskoczyłem. Ma się parę w tych mięśniach.
Wygramoliłem się na zewnątrz na osypujący się grunt porośnięty jeżynami. Potknąłem się o pnącze, ale jakoś sobie poradziłem — „jakoś” brzmi skromniej niż „świetnie”, dlatego użyłem tego określenia. Na zewnątrz było chłodno i mglisto. W odległości pięćdziesięciu metrów błyszczało pluskające jezioro. Przedarłem się przez gąszcz na otwartą plażę. Bloki skalne zmieniły się tu w żwir i piasek. Jezioro było wielkie. Z jednej strony plaży zaczynało się bagno z trzcinowiskiem, z drugiej zaś rozciągała się porośnięta janowcami równina. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Ponieważ nie chciałem wchodzić w bagno, ruszyłem w stronę równiny.