Trzask, trzask, klap!
Zatrzymałem się.
Trzask! W dżungli coś się kłębiło: toczyła się jakaś walka i najwyraźniej jeden z przeciwników był już prawie pokonany; nagłe zrywy aktywności przedzielone były długimi okresami przerw. (Sssssss!) Ciekawość, głód i żądza przygód sprawiły, że pognałem naprzód z uniesioną maczetą. Wspiąłem się na skałę i spojrzałem w dół na polanę.
Atakowany przez rośliny smok umierał. Kwiaty tkwiły w jego łuskach, a kolczaste pędy oplatały mu nogi. Patrzyłem, jak próbował się od nich uwolnić zębami, ale rośliny odsuwały się, drapiąc mu skórę i smagając jego rozbiegane żółte oczy.
Jaszczur (dwukrotnie większy od Easy’ego i oznakowany krzyżem wypalonym po lewej stronie zadu) próbował chronić swoje zewnętrzne płucoskrzela trzepoczące wzdłuż szyi. Rośliny już prawie go unieruchomiły, ale kiedy jeden z kwiatów zaatakował jego układ oddechowy, smok zamachnął się i uderzył jedyną wolną uzbrojoną w pazury łapą. W trakcie walki musiał zmiażdżyć całe mnóstwo kwiatów; ich poszarpane płatki zaścielały zrytą ziemię.
Znak krzyża oznaczał, że zwierzę nie zrobi mi krzywdy (oswojony jaszczur, nawet gdy zdziczeje, jest wobec człowieka przyjazny), więc zeskoczyłem ze skały.
Pełznący do ataku pęd, zaskoczony, opróżnił z impetem pęcherz powietrzny o centymetry od mej stopy.
Sssss…
Posiekałem go na kawałki, i nerwowy śluz (nerwowy w tym sensie, że wypełniał nerwy rośliny) falami wyciekł na ziemię. Kolczaste pnącza zaczęły smagać mnie po nogach. Jak już mówiłem, mam tam mocną skórę. Muszę uważać tylko na brzuch i wnętrza dłoni; nogi są w porządku. Stopą chwyciłem jeden z pędów oplatających jaszczura (mikroskopijne, zabarwione krwią ząbki rośliny ciągle kłapały klik-klik-klik, gdy odrywałem je od skóry zwierzęcia, w którą się wpiły), podłożyłem pod spód maczetę, nacisnąłem i… trach! Zielony sok pociekł po skórze jaszczura. Drapieżne rośliny musiały porozumiewać się z sobą w jakiś sposób i postanowiły mnie zaatakować. Jedna z nich nagle uniosła czułki i sycząc skoczyła w moją stronę. Wbiłem maczetę w jej mózg.
Krzyknąłem zachęcająco do smoka, żeby dodać mu odwagi, i posłałem pokrzepiający uśmiech. W odpowiedzi zajęczał coś po gadziemu. Lo Hawk byłby ze mnie dumny.
Grzebień jaszczura otarł się o moje ramię. Smok zmiażdżył zębami jeden z kwiatów, białe czułki rośliny zwisały mu z pyska. Przez chwilę żuł, zdecydował, że mu to nie smakuje, i wypluł ciernie. Oderwałem dwa następne pędy i uwolniłem smokowi nogę.
— Ssssss…
Spojrzałem w prawo.
I to był błąd, bo niebezpieczeństwo nadeszło z lewej.
Coś długiego i kłującego otoczyło moją kostkę i usiłowało poderwać mnie do góry. Na szczęście nie jest to takie proste. To coś wbiło mnóstwo małych ząbków w moją łydkę i zaczęło ssać. Obróciłem się, chwyciłem białe płatki kwiatu (ta roślina była albinotyczna) i wyrwałem je. Ssanie jednak nie ustawało. Moja uzbrojona ręka była uniesiona. Opuściłem ją, ale zaplątała się w sieć jeżyn. Coś z tyłu zadrapało mnie w szyję. Moja skóra w tym miejscu nie jest najtwardsza.
Podobnie jak (przyszło mi na myśl) w pasie, pod brodą, pomiędzy nogami, pod pachami, za uszami — robiłem szybki przegląd wszystkich wrażliwych miejsc. Te diabelne rośliny poruszają się na tyle wolno, że dają czas na myślenie.
Nagle coś długiego i gorącego zaśpiewało obok mojej nogi. Płatki kwiatów pofrunęły w powietrze. Roślina przestała ssać i z nerwowym czknięciem uwolniła moją kostkę.
Coś przy mej ręce zadźwięczało: pinnnnng! i ręka była wolna. Zatoczyłem się i odciąłem kolejny pęd. Inny ześliznął się z nogi smoka i odpełzł, szukając kryjówki. Tak, te rośliny komunikowały się z sobą, a przekazywały: strach i ucieczka. Muzyka! Boże, to sprawiła muzyka!
Obróciłem się, aby spojrzeć w górę, na skały. Ktoś stał tam, a za nim różowiało poranne niebo. Nieznajomy zerwał z jaszczura ostatni z oplatających pędów (sssss-cmok!) i zwinął pejcz. Potarłem łydkę. Uwolniony smok zajęczał.
— Twój? — zapytałem, wskazując na bestię.
— Był mój — odpowiedział nieznajomy. Oddychał głęboko. Jego płaska i koścista pierś zapadała się podczas oddychania, a szeregi żeber łączyły się i rozłączały na przemian niczym żaluzje. — Jeśli pójdziesz z nami, będzie twój; możesz go używać jako wierzchowca. Jeśli nie, będzie z powrotem mój.
Smok otarł się skrzelami o moje biodro.
— Czy dasz radę być poganiaczem smoków? — zapytał nieznajomy.
Wzruszyłem ramionami.
— Tylko raz widziałem kogoś takiego. Było to sześć lat temu, kiedy kilku poganiaczy zabłądziło w nasze strony.
Wszyscy wspięliśmy się wtedy na Beryl Face i obserwowaliśmy, jak pędzili smoki przez Przełęcz Zielonego Szkła. Kiedy Lo Hawk poszedł porozmawiać z nimi, udałem się tam wraz z nim. Wtedy właśnie dowiedziałem się o istnieniu tych łagodnych potworów i o znakowaniu ich.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Tak, to się czasem zdarza. Teraz też zbłądziliśmy. Myślę, że zboczyliśmy ze szlaku o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Chcesz dostać pracę i jaszczura pod wierzch?
Spojrzałem na podeptane kwiaty.
— Zgoda.
— W porządku. Oto twój wierzchowiec, a twoim zadaniem na początek będzie doprowadzenie go do stada.
— Aha.
(No dobra, zastanówmy się: pamiętam, że poganiacze sadowili się pomiędzy wypukłościami na barkach smoków, ze stopami wetkniętymi w łuskowate pachy bestii i trzymali się dwu przypominających wąsy wyrostków sterczących ze skrzeli. To gdzieś tam… piekielnie wysoko!).
Po piętnastu minutach prób, taplania się w błocie i wykrzykiwania poleceń, nauczyłem się mnóstwa przekleństw. W końcu obaj zaczęliśmy się śmiać. Smok stał teraz na plaży i zupełnie mimowolnie zrzucił mnie do wody — kolejny raz.
— Naprawdę myślisz, że kiedykolwiek nauczę się na nim jeździć?
Nieznajomy jedną ręką wyciągnął mnie z wody, drugą trzymał mego wierzchowca za wąsy, trzecią zwijał swój pejcz, a czwartą drapał się w wełnistą głowę.
— Nie dawaj za wygraną. Ja wcale nie radziłem sobie lepiej, gdy zaczynałem. Właź.
Wlazłem. Tym razem utrzymałem się na grzbiecie podczas nierównego kłus u tam i z powrotem wzdłuż plaży. Z dołu mogło to nawet wyglądać na płynną jazdę. Ale ja c z u-ł e m s i ę tak, jakbym zataczając się, biegł na szczudłach.
— No, już całkiem nieźle.
— A teraz powiedz mi, gdzie jest stado i kim jesteś? — zapytałem.
Stał po kostki w jeziorze. W jasnym świetle poranka na jego piersi i barkach błyszczały krople wody, którą go opryskałem. Uśmiechnął się i otarł twarz.
— Jestem Pająk — powiedział. — Ale nie usłyszałem twojego imienia…
— Lo Lobey — odpowiedziałem, wyciągając się wygodnie pomiędzy łuskowatymi garbami na grzbiecie smoka.
— Nigdy nie mów „Lo” do żadnego poganiacza — rzekł Pająk. — Nie ma takiej potrzeby.
— Taki mamy zwyczaj w naszej wiosce.
— U nas on nie obowiązuje — odparł i wskoczył na grzbiet smoka; usadowił się za moimi plecami.
Pająk miał włosy koloru bursztynu, cztery ręce i był trochę garbaty. Miał ponad dwa metry wzrostu i wyglądał tak, jakby skóra naciągnięta na jego połączone długimi, wąskimi mięśniami kości była na niego trochę za ciasna. Był opalony na czerwono, a potem na brązowo, ale czerwień prześwitywała jeszcze w niektórych miejscach. I śmiał się tak, jakby wewnątrz jego piersi przesypywały się suche liście. W milczeniu okrążaliśmy jezioro. I ta muzyka!