Stado liczyło około dwustu pięćdziesięciu jęczących smoków (wyjaśniono mi, że był to dźwięk wyrażający zadowolenie) stłoczonych w górskiej dolinie. Młodość wyidealizowała romantyczny obraz poganiacza w mojej pamięci. Ci tutaj stanowili przedziwną zbieraninę. Zrozumiałem, dlaczego nietaktem byłoby używanie przy nich tytułów „Lo” czy „La”. Nie mogłem pojąć, jak niektórzy z nich byli w stanie utrzymywać się na grzbietach smoków. Mimo wszystko dołączyłem do nich pełen najlepszych chęci.
Jeden z poganiaczy był inteligentny: można było to wywnioskować ze spojrzenia jego zielonego oka, zręczności w posługiwaniu się batem i sposobu obchodzenia się ze smokami. Był jednak niemy. Czy właśnie dlatego czułem się przygnębiony i myślałem o Frizie?
Był też inny facet, przy którym Whitey wyglądałby na kogoś zupełnie normalnego. Miał coś z gruczołami, co powodowało, że śmierdział. I to właśnie on postanowił opowiedzieć mi historię swego życia (nie kontrolował ruchów ust i kiedy był podekscytowany, bryzgał wokoło śliną).
Wolałbym, żeby to Śmierdziel był niemy, a Zielonooki mógł mówić. Ciekawe, gdzie był, co widział; znał kilka pięknych pieśni.
W nocy smoki się gubią i rano trzeba je zaganiać na miejsce. Krążyłem więc w poszukiwaniu zbłąkanych bestii. Przy śniadaniu dowiedziałem się od Śmierdziela, że zastąpiłem w gronie poganiaczy kogoś, kto poprzedniego popołudnia zginął złą, smutną i paskudną śmiercią.
— Przeżywają tu tylko najdziwniejsi — powiedział Pająk w zadumie. — A inni nie dają rady. Wyglądała bardziej normalnie niż ty. Ale już jej nie ma. Zresztą, sam zobaczysz, jak tu jest.
Zielonooki spojrzał na mnie spod czarnych, opadających na czoło włosów; zauważył, że go obserwuję i powrócił do splatania pejcza.
— Kiedy te smocze jaja wreszcie się upieką? — niecierpliwił się Nóż, grzebiąc szarymi rękami między kamieniami ogniska.
Pająk kopnął go, i poganiacz odskoczył.
— Poczekaj, aż wszyscy zasiądziemy do jedzenia!
Ale po kilku minutach Nóż znowu się podczołgał i zaczął gładzić kamienie.
— Są już ciepłe — wymruczał przepraszająco, gdy Pająk usiłował go znowu kopnąć.
— Zabierz te łapy!
— Dokąd je prowadzicie? — wskazałem na stado. — I skąd je bierzecie?
— Wylęgają się w Gorącym Bagnie, około dwustu kilometrów na zachód. Pędzimy je przez Wielkie Miasto do Branning-at-sea. Tam bezpłodne sztuki są zarzynane. Samicom odbiera się jaja i zapładnia je, a my zabieramy je z powrotem i umieszczamy w bagnie.
— Branning-at-sea? — zapytałem. — Co oni tam z nimi robią?
— Większość z nich zjadają. Innych używają do pracy. Fantastyczne miejsce dla kogoś urodzonego w lasach. Byłem w Branning-at-sea tyle razy, że czuję się tam jak u siebie w domu. Mam tam dom, żonę i troje dzieci; drugą rodzinę mam na Gorącym Bagnie.
Zjedliśmy jaja, smażone smocze sadło oraz gorące płatki zbożowe z mnóstwem soli i kawałkami papryki. Kiedy skończyłem, zacząłem grać.
Tę muzykę!
To była cała masa dźwięków, układających się w skomplikowane, splecione z sobą melodie. Aby zagrać, musiałem wybrać jedną z nich. Po kilku taktach Pająk spojrzał na mnie zaskoczony.
— Gdzie to słyszałeś? — zapytał.
— Myślę, że sam to wymyśliłem.
— Naprawdę?
— Melodie po prostu dźwięczą mi w głowie.
— Zagraj to jeszcze raz — poprosił.
Zagrałem. Pająk zaczął gwizdać jakiś motyw, który współbrzmiał z tym, który grałem. Obie melodie wibrowały i splatały się.
Gdy skończyliśmy, Pająk zapytał:
— Jesteś inny, prawda?
— Tak mówią — odparłem. — Powiedz, jak nazywa się ta pieśń? Jest niepodobna do muzyki, jaką znam.
— To „Sonata wiolonczelowa” Kodalye’go.
Poranny wiatr zakołysał janowcami.
— Co? — zapytałem. Za nami jęczały smoki.
— Wydobyłeś to z mojej głowy? — zapytał Pająk. — Nie mogłeś tego przedtem słyszeć, chyba żebym mruczał to sobie pod nosem. Ale nie można zamruczeć potrójnego crescendo.
— Wydobyłem to z ciebie? — powtórzyłem zdumiony.
— Ta muzyka chodzi mi po głowie od tygodnia. Słyszałem ją zeszłego lata na koncercie w Branning-at-sea, w przeddzień powrotu z jajami na bagno. A potem znalazłem płytę z tym kawałkiem w dziale muzycznym zrujnowanej starożytnej biblioteki w Haifie.
— Nauczyłem się tego od ciebie? — zapytałem i nagle całe mnóstwo rzeczy stało się dla mnie jasne. Jak na przykład: skąd La Dire wiedziała, że jestem inny, i dlaczego Nativia wiedziała to od razu, gdy tylko zacząłem grać Bill Bailey.
— Muzyka — powiedziałem. — To w taki właśnie sposób uczę się muzyki. — Oparłem maczetę czubkiem na ziemi i pochyliłem się nad nią.
Pająk wzruszył ramionami.
— Myślę jednak, że nie jest to jedyny sposób, w jaki mogę tworzyć muzykę — odezwałem się po namyśle, marszcząc brwi. — Jestem inny? — Przeciągnąłem kciukiem po ostrzu maczety, a palcami nóg przebiegłem wzdłuż dziurek.
— Ja także jestem inny — rzekł Pająk.
— Jak to?
— Spójrz.
Zamknął oczy i splótł obie pary ramion. Maczeta umknęła z moich rąk i poszybowała w powietrze. Wykonała w górze obrót i spadła, wbijając się z drżeniem w pień leżący przy ognisku. Pająk otworzył oczy i głęboko odetchnął.
Moje usta były otwarte. Więc je zamknąłem.
Wszyscy zebrani uważali, że było to zabawne.
— I ze zwierzętami — dodał Pająk.
— Co ze zwierzętami?
— Smoki. Powoduję, że są spokojne i trzymają się mniej więcej razem; potrafię też odstraszać niebezpieczne stworzenia.
— Friza — wyszeptałem. — Jesteś jak Friza.
— Kim jest Friza?
Spojrzałem na maczetę. Hymn żałobny, który zagrałem dla niej, to była moja własna melodia.
— Nikim — odpowiedziałem. — Kimkolwiek.
Ta melodia była moja!
— Czy kiedykolwiek słyszałeś o Dziecku Śmierci? — spytałem.
Pająk opuścił nogę, wyciągnął wszystkie ręce przed siebie i pochylił głowę. Jego długie nozdrza zadrgały i stały się okrągłe. Ponieważ nie chciałem patrzeć na jego przerażenie, odwróciłem wzrok. Pozostali obserwowali mnie jednak, więc ponownie spojrzałem na Pająka.
— Co chcesz wiedzieć o Dziecku Śmierci?
— Chcę go znaleźć i… — Wyrzuciłem maczetę w powietrze, obracając ją podobnie jak Pająk, tylko użyłem w tym celu ręki. Schwyciłem ją stopą, gdy spadała. — Tak czy inaczej, chcę go znaleźć. Opowiedz mi o nim.
Roześmieli się. Pierwszy Pająk, potem Śmierdziel, bryzgając wokół śliną. Nóż wydał niski syk, a inni zawtórowali mu chichocząc i chrząkając. Zakończył Zielonooki. W jego zielonym oku zgasło światełko i odwrócił wzrok.
— Czeka cię ciężka przeprawa — powiedział w końcu Pająk, wstając od ogniska. — Ale zmierzasz we właściwym kierunku.
— Opowiedz mi o nim — poprosiłem ponownie.
— Będzie czas, aby o tym porozmawiać. Teraz pora wziąć się do pracy. — Wstał, sięgnął do brezentowej torby i rzucił pejcz.
Złapałem go.
— Możesz zostawić maczetę. To także śpiewa — powiedział Pająk, a jego bicz zaszczebiotał mi nad głową.
Wszyscy wsiedli na swe wierzchowce, a Pająk wyjął z innej torby uzdę i strzemiona. Uprząż, opięta wokół barków smoka, doskonale pasowała do wszystkich nierówności na jego grzbiecie. Zrozumiałem, dlaczego szef poganiaczy chciał, abym na początek spróbował jazdy na oklep. Teraz, z siodłem i strzemionami, jazda na jaszczurze wydała się niemal przyjemna.