— Co to za przyjemność brać udział w orgiach ze sztucznym zapłodnieniem? — spytałem.
— W dużej społeczności — odrzekł Pająk — trzeba to robić w taki właśnie sposób. Dopóki istnieje jako taka równowaga w banku genów, jedyne, co można z nimi robić, to bez przerwy mieszać je z sobą. My jednak, niestety, mamy tendencję do tworzenia klanów rodzinnych, co znacznie wyraźniej uwidacznia się w takich miejscach jak Branning-at-sea niż gdzieś tam w górach czy w lasach. To jest problem, jak zmusić ludzi, by mieli nie więcej niż jedno dziecko z tym samym partnerem. W wioskach zagubionych w dżungli kilka nocnych orgii załatwia tę sprawę. W Branning zapewniają to precyzyjne matematyczne obliczenia. Wiele rodzin z ochotą podwoiłoby liczbę swych dzieci, gdyby tylko dano im choć cień szansy. Zielonooki w każdym razie chodzi własnymi drogami. Od czasu do czasu mówi złym ludziom prawdę w oczy. Fakt, że jest inny, że pochodzi z ogólnie szanowanej rodziny, że jest uodporniony na potęgę Dziecka Śmierci i wreszcie że nie przestrzega rygorystycznie obrzędów — wszystko to czyni go postacią kontrowersyjną. Wszyscy kładą to na karb jego partenogenetycznych narodzin.
— Nawet w mojej wiosce patrzyli na takie przypadki bardzo nieprzychylnie — powiedziałem. — Znaczy to, że skład jego genów jest identyczny z genotypem jego matki. Tak nie może być. Jeśli będzie się to zdarzało zbyt często, nigdy nie powrócimy do wielkiego rock and rolla.
— Mówisz jak ci pompatyczni głupcy w Branning. — Pająk był zirytowany.
— Tak mnie uczono.
— Pomyśl przez chwilę. Za każdym razem, kiedy tak mówisz, przybliżasz Zielonookiego do śmierci.
— Co?!
— Już próbowano go zabić. Jak myślisz, dlaczego wysłano go ze mną?
— Och — powiedziałem. — W takim razie dlaczego tam wraca?
— Bo chce. — Pająk wzruszył ramionami. — Nikt nie jest w stanie go powstrzymać, jeśli coś postanowi.
Chrząknąłem.
— Z tego, co mówisz, wynika, że Branning-at-sea nie jest zbyt przyjemnym miejscem. Mnóstwo tam ludzi, połowa z nich to szaleńcy, i nawet nie wiedzą, jak urządzić porządną orgię. — Uniosłem maczetę. — Nie mam czasu na takie nonsensy.
Popłynęła muzyka: lekkie, wysokie dźwięki.
— Lobey.
Spojrzałem na Pająka.
— Coś się dzieje, Lobey; coś, co zdarzyło się już przedtem, kiedy żyli tu nasi poprzednicy. Wielu z nas jest zaniepokojonych. Znamy liczne stare opowieści o tym wydarzeniu i jego skutkach dla dawnych mieszkańców tego świata. To może być coś bardzo poważnego i skutki tego mogą dotknąć nas wszystkich.
— Jestem zmęczony starymi opowieściami — rzekłem. — Nie jesteśmy nimi, jesteśmy nowi; nowi dla tego świata i tego życia. Znam opowieści o Lo Orfeuszu i Lo Ringu. Tylko one mnie obchodzą. Muszę znaleźć Frizę.
— Lobey…
— Reszta mnie nie obchodzi. — Wydobyłem z maczety piskliwy dźwięk. — Obudź poganiaczy, Pająku. Musisz przecież doprowadzić smoki do celu.
Pogalopowałem na Moim Wierzchowcu. Pająk nie zatrzymał mnie.
Zanim słońce dosięgło zenitu, skraj Miasta zarysował się na horyzoncie. Strzelając z bicza w obezwładniającym upale, rozpamiętywałem ostatnie słowa Zielonookiego, bijąc się z myślami: jeśli nie ma śmierci, to jak odzyskam Frizę? Czy aby ją odzyskać, wystarczy miłość, nawet najgłębsza i najsilniejsza? Pomyślałem też o La Dire (smoki, pozostawiając za sobą gorące piaski, wspięły się tymczasem na pokryte zielenią wzgórza), która wyraziła to inaczej: nie ma śmierci, jest tylko rytm. Kiedy opuściliśmy krainę czerwonawych piasków, a smoki przyspieszyły, czując się pewniej na twardszym gruncie, wyjąłem maczetę i zacząłem grać.
Miasto zostało za nami.
Jaszczury swobodnie cwałowały teraz przez teren porośnięty janowcami. Wśród pagórków wił się strumień, przy którym zwierzęta zatrzymały się, aby zaznać ochłody w wodzie. Zanurzając głowy w strumieniu, smoki drapały tylnymi pazurami ziemię na brzegu, wyrzucając w powietrze trawę, piasek i czarną glebę. Zaczęły też wyrywać wodorosty i woda, sięgająca im do kolan, stała się mulista. Na jednej z gałęzi zwieszających się nad strumieniem kołysała się mucha i gładziła zgnieciony fragment skrzydła (skrzydła wielkości mej stopy) w rytm jakiejś linearnej owadziej muzyki. Zagrałem ją dla niej, a ona obróciła ku mnie swe czerwone spodkowate oczy i wyraziła pochwałę. Smoki odrzuciły do tyłu głowy, płucząc sobie gardła.
Nie ma śmierci.
Jest tylko muzyka.
— Tak, teraz to ma ciekawy smak — powiedział Durcet. — No, Curval, co o nim myślisz?
— Wspaniały — odparł prezydent. — Oto mamy osobnika, który chce się zapoznać z ideą śmierci, nie obawiając się jej, i który nie znalazł lepszego rozwiązania niż skojarzenie jej z ideą libertynów…
…Podano kolację, po której jak zwykle nastąpiły orgie. Służba poszła spać.
…każda bańka jest całkowicie wypełniona wodą.
Dotarliśmy do Pękniętej Krainy, gdzie musieliśmy zwolnić. („To — powiedział Pająk, zatrzymawszy swego smoka — jest Pęknięta Kraina”. Rzucił w dół kamyk, który zagrzechotał, spadając na dno kanionu. Smoki, wyciągając szyje, patrzyły zaciekawione na granitowe skały, pocięte żyłami urwiska i przepaście). Chmury zakryły słońce. Wokół snuła się gorąca mgła. Kolejno poruszałem poszczególnymi mięśniami, aby wycisnąć z nich zmęczenie. Ból niemal całkowicie (to niespodzianka!) ustąpił. Kluczyliśmy pomiędzy fantastycznie ukształtowanymi pojedynczymi skałami.
Właśnie tam smoki postanowiły zrobić sobie odpoczynek.
Pająk powiedział, że do Branning-at-sea zostało jeszcze około czterdziestu kilometrów. Wiatr ogrzewał nasze twarze. Skały błyszczały niczym szkło. Pięć smoków rozpoczęło bójkę. Jednym z nich była dotknięta rakiem samica. Zielonooki i ja podjechaliśmy do nich z dwu przeciwnych stron. Pająk był zajęty na czele stada; bójka miała miejsce bliżej tyłów. Nagle coś spłoszyło jaszczury, i pognały w dół stoku. Nie przyszło mi do głowy, że coś jest nie w porządku; takim rzeczom powinien przecież zapobiegać Pająk. (Podobnie jak robiła to Friza. Och, Frizo, znajdę cię w echach żałobnej pieśni wszystkich skał i w modlitwach wszystkich drzew!) Ruszyliśmy za smokami.
One tymczasem kluczyły pomiędzy głazami. Zawołałem na nie. Zaświstały nasze bicze. Nie mogliśmy dogonić smoków. Mieliśmy nadzieję, że znów zaczną walczyć. Straciliśmy je z oczu na minutę, a potem usłyszeliśmy ich syki gdzieś niżej, między skałami.
Chmury pokryły niebo i deszcz polakierował szlak przed nami. Mój Wierzchowiec pośliznął się na mokrej skale. Spadłem, obcierając sobie biodro i ramię. Słyszałem brzęk maczety spadającej gdzieś między kamienie. Pejcz oplatał mi się wokół szyi i przez chwilę myślałem, że się uduszę. Toczyłem się w dół stoku, usiłując się czegoś uchwycić. Przybywało mi obtarć i zadrapań. Nagle przetoczyłem się przez krawędź skalną i w ostatniej chwili uchwyciłem się jej kurczowo dłońmi i stopami. Uderzyłem piersią i brzuchem o skałę i na długą chwilę straciłem oddech. Gdy powrócił, wdarł się, rycząc, w moje spragnione gardło i zawirował wewnątrz podrapanej klatki piersiowej. Pęknięte żebra? Nie, to tylko ból. I ponowny ryk, z kolejnym wdechem. Łzy zamgliły mi wzrok.