Выбрать главу

Lewą dłonią trzymałem się skały, a prawą — jakiegoś pnącza; lewa stopa zacisnęła się na korzeniach wątłego drzewka, prawa natomiast zwisała. A w dół było bardzo daleko.

Potarłem ramieniem oko i spojrzałem w górę.

Widać było krawędź szlaku biegnącego skrajem przepaści, a wyżej wisiało gniewne niebo.

Dźwięk? To tylko wiatr zaszumiał gdzieś w janowcach. To nie muzyka.

Zaczęło padać. Kiedy po strasznych katastrofach zdarzają się rzeczy prozaiczne, a nawet przyjemne, wywołuje to płacz. Zapłakałem.

— Lobey.

Ponownie spojrzałem w górę.

Po prawej, metr nade mną, na półce skalnej klęczał Dziecko Śmierć.

— Ty?

— Lobey — powiedział, strząsając mokre włosy z czoła — wiem, że możesz się tak trzymać przez dwadzieścia siedem minut, póki nie spadniesz z wyczerpania. Zamierzam więc poczekać dwadzieścia sześć minut, zanim cię uratuję. Dobrze?

Zakaszlałem.

Widząc go z bliska, oceniłem jego wiek na jakieś szesnaście — siedemnaście lat; być może był nawet młodo wyglądającym dwudziestolatkiem. Jego skóra była pomarszczona na nadgarstkach, na szyi i pod pachami.

Deszcz zalewał mi oczy; paliły mnie dłonie, a to, czego się trzymałem, stawało się coraz bardziej śliskie.

— Czy kiedykolwiek widziałeś jakieś dobre westerny? — zapytał Dziecko Śmierć, przekrzywiając głowę. — To niedobrze, że nie widziałeś. Niczego nie lubię bardziej od westernów. — Przesunął palec wskazujący pod nosem i powąchał go. Deszcz tańczył na jego ramionach, gdy pochylał się, mówiąc do mnie.

— Co to jest western? — zapytałem. Ciągle bolała mnie pierś. — Czy naprawdę zamierzasz — znowu zakaszlałem — trzymać mnie tu wiszącego tak przez dwadzieścia sześć minut?

— Jest to pewien rodzaj sztuki, którą uprawiała Stara Rasa, zanim my się zjawiliśmy — powiedział. — Tak, zamierzam cię tak trzymać. Tortura też jest formą sztuki. Chcę cię uratować w ostatniej chwili. Czekając chcę ci coś pokazać. — Wskazał na biegnący w górze szlak.

Friza spoglądała w dół.

Przestałem oddychać. Ból w piersi eksplodował, a rozszerzone oczy wypełniły się deszczem. Patrzyłem na jej brązową twarz i szczupłe, mokre ramiona. Obserwowałem, jak odwraca głowę, by chwytać krople deszczu ustami. (Spod mego brzucha osuwał się żwir. Bicz był ciągle owinięty wokół mojej szyi, a jego rączka zwisała przy udzie.) Gdy znowu spojrzała w dół, zobaczyłem (a może usłyszałem?) jej zdziwienie przywróconym życiem, deszczem, potrzaskanymi skałami i chmurami. Jej oczy błyszczały. I wtedy mnie zobaczyła. Gdyby mogła mówić, byłaby zawołała; zamiast tego impulsywnie wyciągnęła ku mnie rękę (czy słyszałem jej strach?).

— Friza!

To był wrzask.

Tylko ja rozumiałem słowo, które wtedy wrzasnąłem. Nikt inny, słysząc dźwięk, który wydobył się z mego gardła, nie rozpoznałby go.

Otworzyła oczy na deszczu, zlizała kroplę z warg, spojrzała w dół i zdała sobie sprawę, że ktoś za chwilę umrze i ten ktoś usiłuje wykrzyknąć jej imię.

A ja ciągle wrzeszczałem.

Dziecko Śmierć natomiast, siedząc między nami, chichotał.

Friza zaczęła rozglądać się za czymś, czym mogłaby mnie dosięgnąć. Wstała, zniknęła na chwilę i zaraz była z powrotem, trzymając się przygiętego drzewka.

— Nie, Frizo!

Ale ona już zaczęła schodzić do mnie, a spod jej stóp osuwała się ziemia i drobny żwir. Kiedy zsunęła się na tyle, na ile pozwalało jej drzewko, wygięła swe ciało i chwyciła rączkę pejcza — nie rękami czy stopami, ale raczej w ten sposób, w jaki kiedyś rzuciła kamyk i jak Pająk swego czasu zepchnął betonową płytę. Złapała więc rączkę bicza, uniosła ją i zawiązała wokół drzewka, przy ostatnim rozwidleniu jego korony. Zaczęła wspinać się z powrotem: wyrzut ramienia, podciągnięcie, wyrzut, podciągnięcie. Chwytała się kolejnych gałęzi, była coraz bliżej krawędzi przepaści. Ciągle o tym myślę: oto Friza po tak wielu dniach budzi się ze śmiertelnego snu tylko po to, aby po chwili olśnienia rzucić się na ratunek czyjegoś zagrożonego życia. Pragnęła mnie uratować. Chciała, abym trzymając się pejcza, mógł podciągnąć się do drzewka, a po nim wspiąć się do krawędzi urwiska. Byłem poraniony i kochałem ją, trzymałem się i nie spadałem.

Dziecko Śmierć ciągle chichotał. A potem wskazał na wierzchołek drzewka i wyszeptał:

— Złam się!

Złamało się.

Friza spadała. Usiłowała jeszcze złapać się występów skalnych, na chwilę chwyciła wiszący u mej szyi pejcz, ale zaraz go puściła.

Puściła go, bo wiedziała, że w przeciwnym razie spadłbym razem z nią.

— Bee, bee! — zabeczał Dziecko Śmierć, naśladując kozę. Znowu chichotał.

Wcisnąłem twarz w skałę.

— Frizaaaaaa!!!

Nie, nikt nie byłby w stanie zrozumieć mego wycia.

Jej muzyka roztrzaskała się razem z jej mózgiem na dnie kanionu trzydzieści metrów poniżej.

Skała. Kamień. Próbowała stać się skałą. Gdyby jej podwójna śmierć aż tak bardzo mną nie wstrząsnęła — spadłbym. Gdyby umarła w jakikolwiek inny sposób — umarłbym wraz z nią. Ale nie mogłem pozwolić, aby jej poświęcenie poszło na marne.

Moje serce biło w rytmie rock and rolla.

Zdrętwiały, wisiałem, tracąc poczucie czasu, aż wreszcie moje dłonie zaczęły się ześlizgiwać.

— No dobrze. W górę!

Coś chwyciło mnie mocno za nadgarstek i wyciągnęło do góry. Moje ramiona były gongami bólu. Mrugałem i ciężko oddychałem. Dziecko Śmierć w jakiś sposób zdołał podciągnąć mnie do miejsca, gdzie siedział.

— Właśnie uratowałem ci życie — powiedział. — Nie jesteś zadowolony?

Zacząłem dygotać.

— Masz zamiar krzyczeć: „Zabiłeś ją!”? — dodał. — Tak, naprawdę zabiłem ją po raz drugi. I, być może, będę to musiał zrobić po raz trzeci, zanim zrozumiesz…

Osunąłem się w dół i już byłoby po mnie, gdyby mój towarzysz nie złapał mnie silną, wilgotną ręką. Drugą ręką zaczął uderzać mnie po twarzy. Deszcz przestał padać.

Być może zrobił wówczas coś więcej, niż tylko mnie ocucił.

Odwrócił się i zaczął wspinać się ku krawędzi urwiska i szlakowi. Poszedłem w jego ślady.

Wspinałem się.

Ziemia osuwała mi się spod palców. Jak to dobrze, że miałem obgryzione paznokcie, bo bym je wówczas stracił. Przekroczyliśmy skalną krawędź i ruszyliśmy dalej w górę łagodniejszego już stoku. Dziecko Śmierć poruszał się susami. Ja się czołgałem.

W pewnych warunkach działa się niemal zupełnie machinalnie. Ruch, oddech, odpoczynek, znowu ruch, a w mózgu tylko jedna myśl. Tak właśnie się poruszałem. Większą część drogi przebyłem na brzuchu i ze wstrzymanym oddechem. Taki wysiłek nie pozostawia czasu na myślenie. Oprzytomniałem dopiero wtedy, gdy zdałem sobie sprawę, że przede mną stoją dwie osoby: mokry blady rudzielec i umorusany Zielonooki ze strzechą czarnych włosów.

Leżałem na skale zmęczony i wyczerpany.

Obaj stali na skraju przepaści. Dziecko Śmierć trzymał rękę na ramieniu Zielonookiego, a niebo przed nimi wirowało.

— Słuchaj, kolego — mówił Dziecko Śmierć — musimy dojść do jakiegoś porozumienia. Chyba nie myślisz, że przyszedłem tu tylko po to, aby ukraść pięć smoków memu przyjacielowi Pająkowi? Chciałem mu po prostu zasygnalizować, że ciągle działam. Ale w zasadzie interesujesz mnie ty. Musimy się trzymać razem. Jesteś haploidalny, co stawia cię całkowicie poza moim zasięgiem. Potrzebuję cię. Bardzo cię potrzebuję, Zielonooki.