Wybrudzony poganiasz strząsnął z ramienia mokre palce.
— Spójrz — Dziecko Śmierć wskazał na oszalałe niebo.
Pośród skłębionych chmur jak na ekranie ujrzałem równinę otoczoną ogrodzeniem (jakiś rodzaj klatki?). Wewnątrz ogrodzenia znajdowała się ogromna strzelista iglica, której na wpół rozpadająca się konstrukcja zabezpieczona była licznymi podporami i odciągami. Zdałem sobie sprawę z jej ogromu, gdy zorientowałem się, że kawałki skał o regularnym kształcie, leżące przy ogrodzeniu, są domami, a poruszające się wokół nich kropki — to ludzie.
— Gwiezdna sonda — powiedział Dziecko Śmierć. — Oni są u progu odkrycia metody, którą zastosowali ludzie, aby przenosić się z planety na planetę, od gwiazdy do gwiazdy. Już od dziesięciu lat badają ruiny, wypróbowują stare pomysły, liżą kawałki metalu i drutów. Wszystko jest już prawie na ukończeniu.
Skinął dłonią. Gigantyczny ekran na niebie wypełnił się teraz bezmiarem wody: ocean. Na wodzie metalowe pontony formowały coś w rodzaju metalowej platformy. Wokół krążyły łodzie. Żurawie stojące na platformie opuszczały na dno morza metalową kabinę.
— Batyskaf — wyjaśnił Dziecko Śmierć. — Wkrótce będziemy mogli robić na dnie oceanu rzeczy, o których nawet nie marzyliśmy. Musimy tylko oddawać się pracy z takim zaangażowaniem jak dawni ludzie.
Następne skinienie ręki i oto oglądaliśmy jakieś podziemia. Kobiety w kaskach kierowały złożonymi z licznych segmentów maszynami przypominającymi wielkie robaki.
— Te skalne tunele są obecnie drążone w miejscu, które oni zwali Chile.
Wreszcie finalny ruch ręki ukazał nam tysiące pracujących osób: mielących ziarno lub wykonujących inne ciężkie prace, używających błyszczących i zaskakująco skomplikowanych narzędzi.
— Oto osiągnięcia wszystkich mężczyzn, kobiet i hermafrodytów tego świata — mówił Dziecko Śmierć. — Dokonano tego, wykorzystując wiedzę starej rasy. Mogę ci ofiarować całe to bogactwo (oko Zielonookiego rozszerzyło się). Gwarantuję ci to. Wiesz, że mogę to zrobić. Musisz tylko przyłączyć się do mnie.
Biała ręka ponownie spoczęła na ramieniu Zielonookiego i ponownie została strząśnięta.
— Jaką masz siłę? — kontynuował Dziecko Śmierć. — Co możesz zrobić z tą całą swoją innością? Przemawiać do kilku głuchych i martwych, wnikać w umysły garstki jakichś idiotów?
Nagle zdałem sobie sprawę, że Dziecko Śmierć jest bardzo zdenerwowany. I że bardzo pragnie, aby Zielonooki przyłączył się do niego.
Ale Zielonooki odwrócił się i ruszył naprzód.
— Hej, Zielonooki! — ryknął Dziecko Śmierć. Ten ryk wypchnął całe powietrze z jego płuc, aż zapadł mu się brzuch. Pazury miał zaciśnięte.
Zielonooki obejrzał się.
— Ta skała! — Dziecko Śmierć wskazał odłamek skalny na skraju urwiska. — Zmień ją w coś do jedzenia!
Zielonooki podrapał się brudnym palcem za uchem.
— Od dwudziestu siedmiu dni pędzisz te smoki. Prawie przez rok nie było cię w Branning-at-sea. Zmień tę kłodę w łóżko, w którym sypiałeś w domu twojej matki! Byłeś księciem w Branning, a teraz śmierdzisz jak smocze gówno. Zmień tę kałużę w onyksową wannę z wodą o temperaturze kontrolowanej za pomocą miedzianego kurka w kształcie głowy szczura! Skóra na rękach ci zgrubiała, a twoje nogi wykrzywiły się od jazdy na smoczym grzbiecie. Gdzie są tancerki, które tańczyły dla ciebie na tarasie wykładanym jadeitowymi płytkami? Gdzie są muzycy, którzy umilali ci wieczory? Zmień te skały wokoło w miejsce warte ciebie…
W tym momencie Zielonooki odwrócił się i zobaczył mnie. Ruszył w moją stronę, podnosząc po drodze leżącą pod skałą maczetę, i po kilku skokach był obok.
Na krawędzi przepaści Dziecko Śmierć szalał z wściekłości. Cały dygotał z zaciśniętymi zębami i pięściami wciśniętymi w pachwiny. Nagle obrócił się i zawołał.
Uderzył piorun.
Z przestrachu szarpnąłem się do tyłu. Zielonooki nawet nie drgnął. Próbował pomóc mi usiąść. Na krawędzi urwiska Dziecko Śmierć potrząsał rękami. Błyskawice oświetlały chmury. W ich blasku liście zmieniały kolor z czarnego na seledynowy. Zielonooki nawet nie mrugnął. Znowu uderzył piorun, a potem zaczęło lać jak z cebra.
Na ramieniu Zielonookiego pył szlaku zmienił siew błoto, gdy pomagał mi iść wzdłuż stoku. Coś wewnątrz mnie było nie w porządku. Deszcz był zimny. Dostałem dreszczy. Przestałem się mobilizować. Tak łatwo było się odprężyć…
Zielonooki potrząsał mną za ramię. Otworzyłem oczy zalewane deszczem i pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było sięgnięcie po maczetę. Poganiacz jednak trzymał ją poza zasięgiem moich ramion i wpatrywał się we mnie uporczywie.
— Co… Co… się stało? — zapytałem. Czułem mrowienie w palcach rąk i nóg. Deszcz boleśnie szczypał mnie w uszy i usta.
Zielonooki krzyczał, jego wargi odsłaniały białe zęby. Deszcz żłobił smugi na jego brudnej twarzy i ściekał po błyszczących, mokrych włosach. Ciągle potrząsał mną za ramię, zatroskany i wściekły.
— Co się stało? — zapytałem ponownie. — Czy ja zemdlałem?
— Umarłeś! — Zielonooki patrzył na mnie z niedowierzaniem i gniewem. — Niech cię diabli, Lobey! Dlaczego musiałeś umrzeć? Po prostu poddałeś się, zdecydowałeś, że nie warto żyć, pozwoliłeś zatrzymać się sercu i zgasiłeś mózg. Umarłeś, Lobey! Umarłeś!
— Ale teraz nie jestem martwy…
— Nie. — Pomógł mi wstać. — Muzyka znowu gra. Chodźmy.
Ponownie sięgnąłem po maczetę. Tym razem Zielonooki pozwolił mi ją wziąć. W pobliżu nie było niczego, co mógłbym posiekać na kawałki. Czułem się po prostu lepiej, mając ją w ręku. Padało zbyt mocno, bym mógł grać.
Znaleźliśmy nasze wierzchowce w potoku, jęczące ze szczęścia i wesoło wymachujące wąsami. Zielonooki pomógł mi wsiąść na mego jaszczura. Na mokrym smoku, obojętnie, czy w siodle, czy na oklep, jechało się tak, jakby jego grzbiet był wysmarowany wazeliną. W końcu dotarliśmy do stada powoli brnącego przez ulewę.
Podjechał do nas Pająk.
— Więc jesteście! Już myślałem, że straciliśmy was. Jedźcie na koniec stada i pilnujcie, żeby smoki nie żarły opuncji. Zachowują się wtedy jak pijane i nie można nad nimi panować.
Pojechaliśmy więc na koniec stada i pilnowaliśmy, żeby smoki nie żarły opuncji. W myślach układałem sobie zdania, aby opowiedzieć Pająkowi o tym, co się zdarzyło. Przeżuwałem słowa, ale nie łączyły się one w żadną sensowną opowieść. Kiedy nie mogłem już tego znieść, okrążyłem stado i popędziłem po błotnistym stoku w stronę Pająka.
— Szefie, Dziecko Śmierć jest tutaj i…
Popełniłem błąd. Gdy jeździec się odwrócił, zobaczyłem, że to wcale nie Pająk. Czerwone włosy opadały mu na brwi. Odrzucił głowę do tyłu, zanosząc się potępieńczym śmiechem, który odsłaniał igłowate żaby i wywoływał uderzenia piorunów. Nagi na swym smoku, wywijał nad głową czarno-srebrnym kapeluszem. Dwa rewolwery zwisały w olstrach przy jego biodrach, a ich kolby lśniły mlecznym blaskiem. Gdy jego smok stanął dęba, zobaczyłem przypięte do bosych stóp ostrogi, które z okrucieństwem wbijał w bok jaszczura.
Oszołomiony, przetarłem zalewane deszczem oczy. Złudzenie prysło. Oniemiały ze zdumienia, pognałem z powrotem na skraj stada.